ObserwatorFinansowy.pl: W notatce autobiograficznej zamieszczonej na stronie Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego pisze pan: „Najlepsi ekonomiści, jak Smith, Marks i Keynes, pokazali nam w sposób systematyczny, jak inna jest gospodarka, od tego co nam się wydaje w codziennym życiu”. Smith naprawdę pasuje do tej trójcy?

Prof. Jan Toporowski: Oczywiście. Adam Smith był humanistą i optymistą. W Szkocji jego czasów, w epoce oświecenia, funkcjonowało np. szkolnictwo powszechne i on doceniał znaczenie tego faktu, uważał, że tak samo powinno być w Anglii. Edukacja, jego zdaniem, była drogą do przezwyciężenia alienacji wynikającej z industrializacji i wprowadzenia metod produkcji, w której pracownik nie jest w stanie dostrzec całości procesu wytwarzania i czuje się nieznaczącym pionkiem. To właśnie nić łącząca Smitha z Marksem i Keynesem.

Zatem obecnie to ekonomiści czerpiący z Marksa i Keynesa mają bliżej do Smitha?

Tak. Liberałowie nie mają pojęcia o instytucjach gospodarczych. Im wystarczy, że wprowadzi się wolny handel i to wszystko. Dla nich on jest wystarczającym warunkiem efektywnej gospodarki. Smith twierdził zaś, że wolny handel wymaga instytucji, rządu. Bez nich rynek nie będzie działał sprawnie, zapanuje chaos. Z nimi rynek zadziała jak zegar – automatycznie.

Reklama

Postawiłby pan popularną tezę, że współcześni ekonomiści stracili kontakt z rzeczywistością?

Tak. Ten proces zaczął się już w XIX w. Przypomnijmy, że Smith jest autorem najważniejszych pojęć ekonomii politycznej i analizy rynku opartej na założeniu, że rozwój technologii zależy od wielkości rynku. To właśnie stąd wynikało jego poparcie dla wolnego handlu, a nie z tego, że wolny handel jest dobry per se. A jednak pojęcie wolnego handlu oddzielono od jego uzasadnienia i zaczęto traktować jak narzędzie. Brytyjczycy na przykład rozumieli wolny handel tak: „Niech narody świata handlują, ale niech zawsze korzystają przy tym z transportu naszej floty”. I coś takiego starali się na innych wymuszać. System ten był nieefektywny, bo wydłużał proces transportu. Jeśli ktoś chciał wysłać towary ze Stanów Zjednoczonych do Francji, musiał godzić się na przeładunek w np. Liverpoolu i zapłatę odpowiednich danin celnych.

Szczególnie krytycznie nastawiony jest Pan do ekonomistów z tzw. Szkoły Chicagowskiej…

Tak, bo nie rozumieją funkcjonowania najważniejszych rynków, choć tworzą wyszukane teorie. Ale to tylko teorie. Weźmy rynek kapitałowy i rynek pracy. Teorie te oparte są na założeniu, że mogą one znajdować się w stanie równowagi popytu z podażą. To jest jednak niemożliwe. W odniesieniu do rynku kapitałowego dojście do równowagi hamowane jest przez wiele mechanizmów, których nie da się wyeliminować, ale którymi należy sterować za pomocą aparatu regulacyjnego. Nawiasem mówiąc, w przedwojennej tradycji chicagowskiej podkreślano znaczenie regulacji dla sektora finansów i kapitału, uważano, że banki powinny być mocno ograniczane w swojej działalności, chociażby wysokimi wymogami co do rezerw obowiązkowych. Po wojnie poparcie dla regulacji ekonomiści z Chicago wycofali właściwie bez uzasadnienia. Nadeszły czasy Miltona Friedmana. W odniesieniu do rynku pracy równowaga jest, owszem, możliwa, ale – o czym zapominają ekonomiści neoklasyczni – jedynie przy uwzględnieniu odpowiedniego poziomu inwestycji. Nie chodzi więc wyłącznie o równowagę poziomu płac i zatrudnienia, a o kluczowe znaczenie w tym kontekście inwestycji. To element pojawiający się zarówno w myśli Keynesa, jak i Michała Kaleckiego.

Kaleckiego, czyli polskiego niedocenianego ekonomisty, którego myśl pan próbuje od lat popularyzować. Kaleckiego często zestawia się z Keynesem ze względu na podobieństwo idei. Jaki jest oryginalny wkład Polaka w myśl ekonomiczną w porównaniu z dorobkiem Brytyjczyka?

Myślę, że oryginalny jest przede wszystkim sposób, w jaki Kalecki łączył swoje koncepcje ekonomiczne. Keynes pisał szybko, impulsywnie, wracał do swoich prac teoretycznych od czasu do czasu pomiędzy doradzaniem, grą na giełdzie i dbaniem o swoje portfolio inwestycyjne. Czytając „Ogólną teorią zatrudnienia, procentu i pieniądza” Keynesa mamy do czynienia z serią w pewnym sensie odosobnionych spostrzeżeń. To są dobre, błyskotliwe analizy, ale Keynes skacze z tematu na temat. Kalecki jest bardziej uporządkowany. Dba o wynikanie i spójność swoich tez. Jest po prostu lepszym teoretykiem. Niektórzy wskazują, że jego teoria ma luki, że brak jej analizy pieniężnej i finansowej, ale jest to nieprawdą. Kalecki i o tym pisał, jednak prace na ten temat albo zagubiono, albo nie ukazały się drukiem, albo są we fragmentach. Zadaniem badaczy jego myśli jest zebrać je w całość. Co ciekawe, teoria pochodzenia pieniądza jest inna u Kaleckiego niż u Keynesa. Ten drugi uważał, że pieniądzem jest to, co postanowi arbitralnie rząd. Kalecki zaś sądził, że pieniądz jest tym, co za pieniądz uznają firmy kapitalistyczne. Widzimy to dzisiaj wyraźnie na przykładzie niektórych krajów rozwijających się, których rządy ustanawiają własną walutę, ale firmy i tak korzystają z innych środków rozliczeniowych, np. dolara. Nawiasem mówiąc, procesy dolaryzacji gospodarki uważam za niezwykle fascynujące.

Są teorie spiskowe, że te procesy są napędzane zbrojną ręką Stanów Zjednoczonych.

Ale to nie jest spisek. To wynik obiektywnych zjawisk gospodarczych. Kalecki zresztą także w ogóle nie uważał, że kapitalizm to jakiś spisek wyzyskiwaczy. Twierdził, że rynek ma pewne obiektywne zasady funkcjonowania, które determinują jego efektywność. I te zasady należy badać.

Pan, podobnie jak Kalecki, bada zjawisko kryzysów gospodarczych. Czego nauczył się pan w tej materii od Kaleckiego?

Że przeceniamy znaczenie rynków finansowych dla gospodarki. Znacznie ważniejsze jest to, co dzieje się w bilansach firm prywatnych. Kryzys 2008 r. nie był spowodowany upadkiem banku Lehman Brothers. Bank ten był ofiarą braku płynności w bilansach dużych korporacji. Rynek kapitałowy od końca XX w. cierpiał na brak płynności i to było widoczne, ale nie uświadamialiśmy sobie jako ekonomiści jaką rolę może to mieć w wywołaniu kolejnego kryzysu. Ja sam tego nie rozumiałem. W reakcji na kryzys rządy postanowiły wymusić na bankach zwiększenie kapitału, co jeszcze bardziej pogorszyło problemy firm niefinansowych. Chciały emitować obligacje, żeby finansować swoją działalności, ale nie było sensu, bo strumień pieniądza skierował się ze względu na systemowe rozwiązania antykryzysowe w stronę banków. Nikt by nie kupił ich obligacji. Spadły w efekcie inwestycje i gospodarka wpadła w recesję, zgodnie z teoriami Kaleckiego i Keynesa. Co ciekawe, Międzynarodowy Fundusz Walutowy opublikował niedawno porównanie stanu inwestycji prywatnych w czasie kryzysu w USA, Europie, Azji i Afryce. Okazało się, że dwa ostatnie kontynenty wcale kryzysu nie zaznały, tam inwestycje były stabilne. Kryzys, który nazwano globalnym, naprawdę wcale nie był globalny.

Niedawno giełdowa wycena koncernu Apple przekroczyła bilion dolarów. Czy to jest normalne zjawisko, czy może przejaw „finansjalizacji”, procesu odrywania się świata finansów od gospodarki realnej?

Zapewne z tą wyceną jest coś nie tak. Apple zatrudnia znacznie mniej osób niż np. General Motors i inne firmy o znacznie niższej kapitalizacji. Apple nie potrzebuje tego kapitału, który daje mu giełda, więc pojawia się pytanie, dlaczego go trzyma? Odpowiedź jest taka: bo w ten sposób „internalizuje” rynek kapitałowy w swoich bilansach. Może swobodnie decydować, jakie firmy kupić, a jakie omijać z dala. Kapitał Apple’a tylko w małej części ma charakter produkcyjny, w większości wykorzystywany jest do inwestowania w aktywa finansowe.

Firm o bardzo wysokiej wycenie giełdowej przybywa. Sytuacja jest stabilna czy może to kolejna bańka?

Mimo że, moim zdaniem, zjawisko jest negatywne dla tkanki realnej gospodarki, to taka sytuacja może utrzymywać się przez długi czas. Jest tak, ponieważ banki centralne po kryzysie gwarantują płynność rynku kapitałowego. Polityka pieniężna to właściwie teraz przede wszystkim polityka płynnościowa. To tłumaczy, dlaczego od dekady obserwujemy silne ożywienie na giełdach, a realna gospodarka podnosi się po kryzysie dość niemrawo.

W USA jako przyczynę ostatniego kryzysu wskazywano często programy polityczne skłaniające najbiedniejszych do zaciągania kredytów hipotecznych. Pan się zgadza z taką diagnozą?

Nie. Moim zdaniem tak mogli sądzić finansiści, bo z wewnątrz systemu tak faktycznie mogło się im wydawać. Ale przyczyny były inne i już je wskazałem. To brak płynność korporacji.

To zaś, co się działo w bilansach amerykańskich gospodarstw domowych, stanowi zupełnie inne zagadnienie. Narracja, w której biedni zaciągając kredyty, wywołują kryzys, jest z gruntu ułomna. Biedni nie są w stanie zaciągnąć kredytów o takiej wartości, by zachwiać systemem. Zresztą oni te kredyty zazwyczaj spłacali. Te wymyślne instrumenty finansowe w rodzaju MBS, w które „popakowano” kredyty uchodzące za toksyczne, a które wykupił potem FED, wcale nie były takie nieopłacalne. Całkiem nieźle na nich zarobiono. Właśnie dlatego, że ludzie te kredyty spłacili. Wróćmy do kwestii płynności. Jesteśmy obecnie w sytuacji podobnej do tej, która miała miejsce po kryzysie lat 1929 r. W latach 30. XX w. rząd USA zorganizował emisje obligacji dla firm prywatnych, żeby utrzymać płynność na rynku kapitałowym. To jest mało znana część historii „New Deal”. Teraz sytuacja się powtarza. Tyle, że rynki zależne są już nie tyle od rządu, ile od banków centralnych. Czy to spowoduje powstanie bańki? Nie wiem, ale sądzę, że jest ważniejszy problem. Inwestycje. Jest ich za mało i nie za bardzo wiadomo, co z tym zrobić.

Niektórzy uważają, że tu powinno wkraczać państwo i jego inwestycje.

Problem w tym, że sytuacja budżetowa rządów nie jest stabilna i nie pozwala na przeprowadzenie wystarczających inwestycji. Poza tym, przedsiębiorcze państwo potrzebuje bardzo dużej dyscypliny finansowej. Obawiam się, że np. w Polsce jej nie ma – w takim znaczeniu, że nie reguluje się płynności na rynku kapitałowych i nie ma pewności, że stymulowane przez rząd inwestycje miałyby trwałe finansowanie. Inwestycje są kluczowe dla długofalowego rozwoju gospodarki i politycy powinni się skupić na tworzeniu takiego mechanizmu, by sektor finansowy chętnie je finansował. To rola dla banku centralnego. Nawiasem mówiąc, banki centralne po 2008 r. uzyskały bezprecedensowe prerogatywy, stały się instytucjami de facto rządzącymi rynkiem finansowym, a skoro już tak się stało, powinny z tej władzy korzystać.

Plan rozwoju przyjęty przez nasz rząd podkreśla rolę oszczędności, których jest w Polsce wciąż za mało, w stymulowaniu inwestycji. Kalecki miałby w tej sprawie inne zdanie, prawda?

Tak. Kalecki i Keynes przekonywali, że to nie oszczędności warunkują inwestycje, a inwestycje oszczędności. Oszczędności są mianowicie wytwarzane przez inwestycje. To jest sedno teorii finansowej tych ekonomistów. Uważali, że aby inwestycje stymulować, wcale nie trzeba „drukować pieniądza” – należy skorzystać z nieużywanych depozytów bankowych trzymanych przez ludzi bogatych i korporacje. Jak je ściągnąć? Można je opodatkować albo zacząć je pożyczać. Można więc powiedzieć, że drogą do rozruszania inwestycji jest zrozumienie natury obiegu pieniądza i znalezienie sposobu na uruchomienie tzw. „pieniądza pasywnego”, leżącego odłogiem na kontach bankowych.

Kalecki uważał, że kryzysy kapitalistyczne są nieuchronne. W Polsce od ponad 25 lat nie było żadnego. Kiedy spodziewać się pierwszego poważnego załamania?

Ćwierć wieku bez kryzysu to imponujący wynik, ale gospodarka polska jest, niestety, podatna na szoki. Nie wytworzyła własnego silnego przemysłu, a zaczęła koncentrować się na usługach, stała się jako kraj importujący zależna od koniunktury w innych krajach, np. w Niemczech. Co więcej, swój rozwój, np. infrastrukturalny, oparła na środkach z Unii, które kiedyś przecież się skończą. Dodatkowo dochodzą czynniki polityczne, czyli niestabilność sytuacji na Ukrainie i w Rosji. Polska zarabia obecnie sporo na transporcie między Niemcami a Wschodem Europy i gdyby sytuacja tam się zaogniła, stracilibyśmy duży strumień dochodów.

W tej samej notatce biograficznej, którą zacytowałem, na końcu zauważa pan, że ekonomista oprócz badania rzeczywistości gospodarczej musi wykazywać się troską społeczną. Ekonomista powinien być reformatorem?

Niekoniecznie reformatorem. Ale powinien pamiętać, że za danymi statystycznymi, za teoretycznymi abstrakcjami stoją realni ludzie. Nie powinien zamykać oczu na rzeczywistość społeczną. Zwłaszcza w społeczeństwach rozwarstwionych.

Rozmawiał Sebastian Stodolak

Prof. Jan Toporowski – brytyjski ekonomista polskiego pochodzenia, specjalizujący się m.in. w myśli Michała Kaleckiego i zagadnieniu cykli koniunkturalnych. Pracuje na University of London.