Nie potrzeba wiele, by sprowokować jankesów do militarnej interwencji. W 1824 r. wystarczyło, że mieszkańcy portorykańskiego Fajardo obrazili amerykańskich marynarzy, by okręty US Navy ostrzelały miasteczko, chcąc wymusić przeprosiny. Jako że Portoryko należało wówczas do Hiszpanów, a rok wcześniej prezydent USA James Monroe ogłosił doktrynę izolacjonizmu, zakładającą nieangażowanie się w sprawy Europy, to komandor David Porter – dowódca ataku – stanął przed sądem. Przez kolejne dekady głównym pretekstem amerykańskich militarnych interwencji zagranicznych była walka z piratami: marynarka USA ścigała ich na Sumatrze czy w Grecji. Co do zasady jednak pojęcie amerykańskich interesów było traktowane bardzo wąsko i by Stany Zjednoczone wysłały do odległych krain regularną armię, potrzeba było dopiero wojen światowych.
Od zakończenia II wojny i wybuchu zimnej wojny dbałość o amerykańskie interesy zaczęła obejmować walkę z zagrożeniami nie tylko realnymi, lecz i potencjalnymi. Nie tylko udowodnionymi, lecz i domniemanymi. Sposoby ich zwalczania przestały ograniczać się wyłącznie do odpowiedzi na agresję, obejmując również uderzenia prewencyjne. W ciągu ostatnich 30 lat Stany interweniowały zbrojnie za granicą częściej niż w sumie w ciągu wcześniejszych 190 lat istnienia. Kolejne akcje coraz trudniej było uzasadniać walką z bezpośrednim zagrożeniem. Prokurowano więc preteksty. Przyczyną inwazji na Irak (2003 r.) były dowody świadczące o tym, że kraj produkuje broń biologiczną (myśli o jądrowej), a gdy okazało się, że takiego oręża jednak nie ma, stwierdzono, że chodzi o obalenie dyktatora, wprowadzanie demokracji i obronę praw człowieka. Dzisiaj „altruistyczna” Ameryka chciałaby w ten sposób pomóc Wenezueli i Iranowi, obalając tamtejsze reżimy. Załóżmy, że to się uda.
Czy w ślad za interwencją jankesów pójdzie w tych państwach wzrost dobrobytu ich mieszkańców?

Siła statystyki

Reklama
Bzdura, pomyślicie. Jak długotrwały konflikt zbrojny, a być może wojna domowa, która często bywa skutkiem zagranicznej interwencji, może przynieść rozwój? Gospodarka kwitnie wtedy, gdy sytuacja polityczna w kraju jest stabilna, a naszej fabryce i naszemu domowi nie grozi zniszczenie.
Podobne przeczucie mieli Jeffrey Pickering oraz Emizet F. Kisangani, politolodzy z Uniwersytetu Kansas, gdy rozpoczynali badania, podsumowane później w pracy „Polityczne, ekonomiczne oraz społeczne konsekwencje zagranicznej interwencji zbrojnej” z 2014 r. Naukowcy wzięli pod uwagę okres od 1960 r. do 2002 r. i, nie ograniczając się tylko do eskapad żołnierzy USA, przyjrzeli się 319 inwazjom. Z tej grupy wykluczyli zaangażowanie w trwające konflikty i te, w których uczestniczyło mniej niż tysiąc żołnierzy. Zostały 83 inwazje, z których ponad 80 proc. odbyło się w krajach niedemokratycznych. Wprowadzili także rozróżnienie na interwencje wspierające rząd danego kraju (np. w utrzymaniu porządku, walce z rebeliantami), inwazje wrogie, mające na celu obalenie reżimu i interwencje konkurencyjne, gdy na terenie jednego kraju pojawiają się armie dwóch innych państw, wspierając różne stronnictwa. Intuicja naukowców kazała im założyć, że inwazje prowadzą do zaognienia konfliktów wewnętrznych, redukcji wzrostu gospodarczego i spadku jakości życia. Pickering i Kisangani odkryli jednak, że dane mówią co innego niż intuicja. Z jednej strony interwencje zbrojne w krajach demokratycznych nie mają istotnych skutków dla „instytucji rządzących, stopy wzrostu gospodarczego czy jakości życia”, z drugiej – w krajach o innych niż demokracja ustrojach „wrogie interwencje mogą pomóc w demokratyzacji”, zaś konkurencyjne mogą nawet „położyć fundamenty dla wzrostu gospodarczego w długim terminie”. Innymi słowy, mieszkańcy niedemokratycznego kraju mogą skorzystać na inwazji obcych wojsk.
Pickering i Kisangani ilustrują tę tezę przykładem Cypru, na którym obce wojska lądowały od lat 60. XX w. – i od tego czasu zaczęła tam np. spadać śmiertelność noworodków.
Treść całego artykułu można znaleźć w piątkowym wydaniu DGP albo tutaj.