Jeszcze dwa miesiące temu rząd Mateusza Morawieckiego chwalił się niemal pewną transakcją przejęcia Condora – największej wakacyjnej linii lotniczej w Niemczech, wystawionej na sprzedaż po bankructwie Thomas Cook Group – jako przykładem rosnącej siły polskiej gospodarki. Na początku tego tygodnia Polska Grupa Lotnicza zrezygnowała z zakupu. Rozsądnie – w dobie zapaści w turystyce byłoby to ekonomiczne samobójstwo. W czasach pandemii okazało się jednak, jak bardzo własne linie lotnicze mogą być przydatne. Dzięki maszynom LOT-u w krótkim czasie z 71 lotnisk na świecie udało się zabrać ponad 55 tys. Polaków. Przy okazji dowodząc, że podatki wyborców nie zostały zmarnotrawione, kiedy szły na ratowanie stojącego na skraju bankructwa narodowego przewoźnika. Wszystko bowiem zależy od punktu odniesienia. Gdy trwa gospodarcza prosperity i panuje błogi spokój, państwowe linie lotnicze bywają balastem. Gdy jednak dla ludzi głównym gwarantem bezpieczeństwa staje się ich państwo, wówczas własny przewoźnik lotniczy to atut trudny do przecenienia.
Tak oto po 90 latach istnienia LOT powrócił niespodziewanie do swych korzeni, gdy zakładano go z myślą o realizowaniu polskich interesów w bardzo niespokojnych czasach.

Niebo nie dla Niemca

Niedługo po zakończeniu I wojny światowej, w październiku 1919 r., na konferencji w Paryżu spotkali się przedstawiciele 25 państw, by negocjować treść Międzynarodowej Konwencji Lotniczej. Szybko wyłoniły się dwa bloki krajów. Pierwszy tworzyły Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i Holandia. Jako że posiadały kolonie lub prowadziły interesy w rozlicznych punktach globu, domagały się pełnej swobody dla przelotów maszyn pasażerskich. Wszystko pod hasłem „wolności w powietrzu”.
Reklama
Cały artykuł przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP