Z danych amerykańskiego Departamentu Pracy wynika, że liczba Amerykanów, którzy stracili pracę od połowy marca, czyli momentu zamrożenia tamtejszej gospodarki, przekroczyła 40 mln (dane z końca maja). Stopa bezrobocia w USA wyniosła w kwietniu 14,7 proc., czyli była najwyższa od czasu Wielkiego Kryzysu z lat 30. poprzedniego stulecia. Sytuacja będzie się pogarszała ˗ zdaniem wielu ekonomistów odsetek osób bez zatrudnienia wzrośnie tam w maju do blisko 20 proc.

Trudno ocenić skalę problemu w drugiej największej gospodarce świata, czyli Chinach, ponieważ oficjalne dane z tamtejszego rynku pracy są permanentnie zaniżane. Ekonomista Chińskiej Akademii Nauk Społecznych Hang Bin szacuje, że tylko do końca marca pracę w tym kraju mogło stracić 80 mln osób. Duży odsetek z nich stanowi ludność wiejska oraz pracownicy migrujący, których liczbę szacuje się na 290 mln. Są oni zatrudnieni głownie w budownictwie, produkcji i innych niskopłatnych, ale kluczowych dla gospodarki sektorach i zawodach. Według szacunków Sociéte Genéralé prawie 10 proc. obywateli Państwa Środka posiada formalne zatrudnienie, ale faktycznie pozostaje bez zajęcia.

Ponuro rysują się perspektywy pracowników w krajach najmocniej dotkniętych w Europie pandemią: gabinet Pedra Sancheza spodziewa się w tym roku wzrostu bezrobocia Hiszpanii do 19 proc. Sytuacja na rynku pracy bardzo szybko pogarsza się także w Polsce. Zdaniem ekonomistki Joanny Tyrowicz, faktyczne bezrobocie jest w Polsce (mierzone drogą ankietową i uwzględniające osoby w wieku produkcyjnym aktywnie poszukujące pracy) znacznie wyższe niż oficjalnie podaje GUS i wynosi obecnie około 10 proc. ˗ według GUS wyniosło w kwietniu tylko 5,7 proc.

Zoomizm, czyli o nowej klasie

Reklama

Najsilniejszym trendem na rynku pracy, który obserwujemy w ostatnich miesiącach, jest szybki wzrost znaczenia tzw. zoomizmu. Zdaniem profesor Ariadny Estévez z brytyjskiego uniwersytetu w Sussex, po tayloryzmie, fordyzmie i toyotyzmie przyszła pora na nowy model produkcji. Tayloryzm triumfował w złotej erze przemysłowej i jest utożsamiany z racjonalną organizacją produkcji, pracą na taśmie produkcyjnej oraz alienacją zatrudnienia (w znaczeniu stworzonym przez myśl postmarksistowską). Proces produkcji podzielony jest w nim na proste czynności, których czas wykonania jest mierzony. Na tej podstawie ustanawia się normy wykonywania poszczególnych powtarzalnych zadań. Fordyzm stanowi kontynuację tayloryzmu i odpowiada za optymalizację zarządzania firmą. Rozwija zasadę standaryzacji produkcji i specjalizacji pracy, ustanawia 8-godzinny wymiar czasu zatrudnienia oraz gwarantuje pracownikom stałe zajęcie i wsparcie socjalne. Toyotyzm zwiększa rolę elastyczności, opiera się na godzinowych stawkach wynagrodzenia i ogranicza zatrudnionym uprawnienia socjalne.

Zoomizm to zdaniem Estévez forma produkcji nasilająca samoizolację pracownika. Zwiększa wartość dodaną dla firm, ponieważ przesuwa koszty utrzymania miejsca pracy (biura) na zatrudnionego. Model ten dotyczy głównie współczesnej klasy średniej i stanowiących ją pracowników umysłowych. Dwa krótkookresowe skutki rozwoju nowego typu organizacji pracy to wypchnięcie z rynku osób nieposiadających kompetencji cyfrowych oraz osłabienie zdolności pracowników do organizowania grup oporu. Izolacjonizm uderzy prawdopodobnie w związki zawodowe, które w dużej części Europy (między innymi w Polsce) już przed nastaniem pandemii były bardzo słabe.

>>> Czytaj również: Uberyzacja pracy to pułapka? Może wywołać falę prekaryzacji

Jesteśmy w samym środku pandemii, ale już teraz widać, że przeobrazi ona nieodwracalnie sposób, w jaki pracujemy. Prawnik i działacz Partii Razem Bartosz Migas na łamach "Krytyki Politycznej" postawił tezę, że na naszych oczach wyłania się nowy porządek klasowy. Jeśli praca zdalna zostanie umasowiona, to na rynku wyraźnie uwypukli się podział na „klasę domową”, czyli osoby wykonujące swoje zawodowe obowiązki sprzed ekranu komputera w komfortowych warunkach oraz „klasę outdoorową”, a więc pracowników wykonujących swoje zadania w terenie w coraz bardziej uciążliwych warunkach. Migas podkreśla, że wejście w erę powszechnej telepracy przeobrazi całą tkankę społeczną, a różnice pomiędzy nowo uformowanymi wspomnianymi klasami społecznymi będą wykraczały daleko poza zawodowe życie. Uprzywilejowana klasa pracowników umysłowych będzie dysponowała znacznie większą ilością wolnego czasu, załatwiając wiele spraw drogą internetową, robiąc zakupy w sieci oraz unikając korków i kolejek oraz interakcji z przedstawicielami klasy „outdoorowej”. „Ludzie ci mogą funkcjonować w niemal wszystkich aspektach życia, nie opuszczając swojej domowej, towarzyskiej i informacyjnej bańki” – napisał Migas.

Po drugiej stronie pracowniczego równania znajdą się wszyscy ci, którzy są lub będą zatrudnieni w usługach komunalnych, handlu, transporcie i produkcji oraz których zadaniem będzie dostarczanie klasie uprzywilejowanej towarów i usług. Każdy, kto pracował w obu wymienionych trybach zdaje sobie sprawę, że kluczową różnicą pomiędzy nimi jest sumaryczny czas poświęcony na czynności powiązane z pracą. Osoby pracujące z domu oszczędzają dużo czasu na przygotowaniu posiłków, trosce o ubiór, dojeździe oraz innych mniejszych obowiązkach, które pociąga za sobą tradycyjna praca. Praca z miejsca zamieszkania to także olbrzymie oszczędności finansowe: na utrzymaniu samochodu, zakupie biletów komunikacji miejskiej, a nawet wydatkach na ubrania, kosmetyki czy inne zabiegi kosmetyczne. Należy jednak zdawać sobie sprawę, że wiele sektorów gospodarki, na przykład przemysłu, nie da się zdigitalizować.

Chociaż automatyzacja pracy sprawi, że liczba miejsc zatrudnienia w tym sektorze będzie prawdopodobnie sukcesywnie maleć, to praca fizyczna pozostanie jednak w skali globalnej znaczącą częścią całego rynku zatrudnienia. Pracy zdalnej nie wymyślono wczoraj. Wiele wskazuje jednak na to, że odsetek osób wykonujących zawodowe zadania w trybie home office gwałtownie zwiększy się po pandemii. Wzrost znaczenia telepracy wpłynie także na relacje społeczne: nasilenie integracji rodzin i relacji w ramach wspólnoty najbliższych osób oraz osłabienie więzi w obrębie społeczności zawodowych czy lokalnych. Bardzo możliwe jest nasilenie się zjawiska społecznej anomii.

Czy czeka nas jednak umasowienie pracy zdalnej? Doktor nauk ekonomicznych Jakub Sawulski uważa, że nie. - Nie będzie to zjawisko masowe dopóty, dopóki nie zmienimy w Polsce kodeksu pracy. Obecne przepisy nie zawierają bowiem nawet takiego pojęcia jak praca zdalna. Jedyne co mamy to tak zwana telepraca, która jednak musi charakteryzować się regularnością ˗ nie może być okazjonalna, a także jest obwarowana licznymi obostrzeniami, między innymi koniecznością spełnienia norm BHP – mówi ekspert. Podkreśla, że pandemia skłoniła wielu pracodawców do przymykania oka na kodeks pracy, chociażby w związku z małą okresową aktywnością Państwowej Inspekcji Pracy. To się jednak wkrótce zmieni, a pracownicy powrócą do biur.

Innym skutkiem pandemii na rynku zatrudnienia może być wzrost znaczenia pracy kontraktowej. Zdaniem Tomasza Szpakowskiego, CEO firmy rekrutacyjnej Bergman Engineering, tzw. kontrakting może się zadomowić wkrótce na dobre także nad Wisłą. Z badań firmy CXC wynika, że do 2025 roku pracownicy kontraktowi będą stanowili od 35 do 50 proc. wszystkich zatrudnionych w korporacjach całego świata. Silnym przedstawicielem tego trendu jest Google, które współpracuje ze 121 tys. pracowników kontraktowych. Dla porównania, liczba osób zatrudnionych tam na umowach pełnoetatowych to 102 tys. Czym jest w praktyce takie świadczenie pracy? Chodzi w gruncie rzeczy o wynajmowanie specjalistów, które zwalnia firmy z ponoszenia takich kosztów, jak składki emerytalne i zdrowotne oraz działa na podobnej zasadzie, co umowy „śmieciowe”.

Rozwój pandemii oznacza też właściwie śmierć rynku pracownika. Zdaniem Jakuba Sawulskiego pandemia uderzy głównie w prekariat i pogłębi takie zjawiska, jak rozrost szarej strefy, wypłacanie części wynagrodzenia „pod stołem”, nieprzestrzeganie prawa do urlopu oraz generalnie łamanie prawa pracy. Na pierwszej linii frontu walki ze skutkami pandemii znajdą się właśnie osoby zatrudnione na umowach cywilnoprawnych oraz umowach o pracę na czas określony. Jak każda głęboka recesja, koronakryzys wyłoni wygranych i znacznie liczniejszą grupę przegranych, a wśród nich…

Rocznik 2000

Charakterystyczną cechą kryzysu finansowego z 2008 roku oraz obecnego jest to, że nierównomiernie obciążają one poszczególne generacje. Największymi przegranymi kryzysu z Lehman Brothers w tle było pokolenie millenialsów (nie wierzycie? Przeanalizujcie sobie demograficzną strukturę bezrobocia w Grecji, Włoszech czy Hiszpanii i zapiszcie wyraźnie wskaźniki bezrobocia wśród młodych). Przywoływany już wcześniej Sawulski uważa, że koronakryzys uwarunkuje całe życie pokolenia osób urodzonych na przełomie milleniów. Podkreśla także, że kryzysy szkodzą najmocniej tym, którzy doświadczają ich w momencie wchodzenia na rynek pracy. W przypadku recesji z 2008 roku byli to millenialsi, jednak następujące po nim pokolenie otrzyma jego zdaniem zdecydowanie mocniejsze ciosy. - Są badania i dobrze ugruntowane empirycznie wnioski w literaturze naukowej, że wejście na rynek pracy w momencie recesji rzutuje na całe życie prywatne oraz na zdrowie, nie tylko na karierę zawodową. Takie osoby przez całe życie mają relatywnie niższe zarobki i pracują więcej, ale też częściej się rozwodzą i mają niższą dzietność. A jeżeli chodzi o zdrowie, notują wyższą śmiertelność na choroby w rodzaju zawałów serca, ale też z powodu przedawkowania narkotyków – mówi w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej”.

>>> Polecamy także: To nie są kraje dla millenialsów. Młodzi na Zachodzie są biedniejsi niż ich ojcowie

Z czego wynika tak trudna sytuacja dwóch najmłodszych pokoleń na rynku pracy? Po pierwsze, zdecydowanie największy odsetek tych dwóch generacji zatrudniony jest na „śmieciówkach”, które „uleciały lub ulecą” w najbliższych miesiącach w powietrze. W Polsce odsetek osób pracujących na umowach cywilnoprawnych albo umowach o pracę na czas określony jest po Hiszpanii drugim najwyższym w Europie. Jak podkreśla Sawulski, w Polsce takie osoby stanowią wśród najmłodszych (15-24 lata) aż 60 proc., natomiast wśród millenialsów (25-34 lata) ponad 30 proc. Po drugie, to osoby, które stanowią trzon branż i zawodów najmocniej dotkniętych pandemią, czyli gastronomii, turystyki, hotelarstwa oraz handlu niespożywczego. Wchodzący obecnie na rynek pracy Polacy są w trudniejszej sytuacji niż ich koledzy ze starszego pokolenia, ponieważ nie znajdą alternatywy w postaci emigracyjnego azylu. Pandemia dotknęła bowiem wszystkie zachodnie gospodarki, a mobilność zatrudnienia przez wiele lat nie wróci do poziomu sprzed wybuchu pandemii. Co więcej, sytuacja młodych na rynku pracy nie poprawi się szybko. Ma to związek ze zjawiskiem "jobeless recovery", czyli cechą ożywień gospodarczych, które przebiegają często w warunkach niepełnego zatrudnienia. W okresie gospodarczej hossy firmy zatrudniają często „z nadwyżką”, ponad miarę. Kryzys zmusza je do mocnego cięcia zatrudnienia. Po jego ustąpieniu (przynajmniej w pierwszej fazie ożywienia) zatrudnienie nie wraca jednak do przedkryzysowego stanu, bowiem firmy pomne traumatycznych przejść zdają sobie sprawę, że wielu zlikwidowanych etatów nie potrzebują. Bardzo często zbędnym balastem okażą się najmłodsi.

W swojej książce „Pokolenie '89. Młodzi o transformacji w Polsce” Sawulski stawia tezę o systemowej przewadze ludzi starszych na naszym rodzimym rynku pracy. Badacz podkreśla w publikacji, że jego pokolenie za mało angażuje się w życie publiczne. Że jest niedoreprezentowane i nieobecne w procesach politycznych. Zbyt mało liczne, by stało się ważnym segmentem elektoratu dominujących partii politycznych. Że nie głosuje. Podkreśla, że mamy jedną z najstarszych administracji publicznych w krajach OECD. To samo dotyczy partii politycznych. Autora oburza fakt, że młodzi nie protestowali, gdy obniżano wiek emerytalny, chociaż uderzyło to mocno w ich interesy. Przypomina, że Polska ma obecnie jedną z najmłodszych populacji w UE, a mimo to wydajemy na emerytury i renty powyżej średniej. Pisze też, że „żadne inne państwo UE nie doświadczy tak dużych międzypokoleniowych różnic w wysokości świadczeń emerytalnych jak Polska”.

Poprawa sytuacji młodych na rynku pracy wymaga rządowych, strukturalnych działań. Zdaniem Sawulskiego powinno to być głównie wzmocnienie PIP i kontroli przestrzegania przez pracodawców prawa pracy: „żeby rodzaj umowy był adekwatny do wykonywanej pracy, umowa ta dawała poczucie stabilności i bezpieczeństwa, wynagrodzenie w pełnej wysokości było wpisane w umowę, oraz były respektowane prawa takie jak urlop, czy zasiłek chorobowy.” Niestety, instytucja odpowiedzialna za kontrolę standardów na rynku zatrudnienia jest nieefektywna i ma za małe uprawnienia. Ekspert zwraca uwagę także na potrzebę obniżenia podatków dla młodych wchodzących na rynek pracy. - Wchodząc na rynek pracy mają oni słabą pozycję przetargową w relacjach z pracodawcą, często narzucane jest im na przykład wypłacanie części wynagrodzenia poza oficjalną umową, w tak zwanej kopercie. Główną motywacją do tego typu działań jest wysokie opodatkowanie niskich wynagrodzeń w Polsce, a obniżanie tego opodatkowania z pewnością zmniejszałoby liczbę tego typu zachowań – mówi Sawulski.

Koronawirus uderzy także nierównomiernie w obie płcie (czytaj – w kobiety). Stanowią one bowiem globalnie 70 proc. całego personelu służby zdrowia oraz instytucji opieki społecznej. Stanowią także zdecydowaną większość populacji osób w wieku powyżej 80 lat oraz mają statystycznie słabszy od mężczyzn dostęp do usług zdrowotnych. W wyjątkowo trudnej sytuacji znajdą się kobiety, które samotnie wychowują dzieci. To kobiety w końcu wykonują według Międzynarodowej Organizacji Pracy 76,2 procent obowiązków związanych z bezpłatną pracą opiekuńczą i domową. Pracę tę wycenia się na prawie 11 bilionów dolarów rocznie.

Znajdujemy się w kolejnym przełomowym momencie dla rynku pracy. Zasygnalizowane trendy zdefiniują w dużej mierze to, jak będziemy pracowali w przyszłości.

>>> Czytaj także: Konsumpcja do lamusa. Technofeudalizm "zabije" globalny handel?