"Kryzys? Tylko o kryzysie piszecie, a tu proszę, od zagranicznych klientów opędzić się nie można". Ewa, barmanka z klubu Taawa na krakowskim Kazimierzu, stara się przekrzyczeć roztańczony tłum. Na samym środku parkietu szaleje grupa podchmielonych Anglików.

"Ale nie piszcie o nas jak o wariatach. Zrobiliśmy sobie trzy dni wolnego od rodzinnego Nottingham. Jutro jedziemy w góry" - tłumaczą, poprawiając krawaty w kolorowe esy-floresy.

To tylko jeden z obrazków, od których przez ostatnich kilkanaście miesięcy krakowianie zdążyli się już odzwyczaić. Krytykowani przez jednych za obsceniczne zachowania, wychwalani przez innych za zostawianie w krakowskich klubach i restauracjach grubszej gotówki, turyści z Wielkiej Brytanii przestali przyjeżdżać do Krakowa, kiedy kurs brytyjskiego funta dołował (latem ub.r. funt kosztował niewiele ponad 4 zł, teraz grubo ponad 5 zł).

"Rok temu nie było po co tu się zjawiać, razem z chłopakami jeździliśmy po naszych kurortach. A teraz znów macie tu taniej" - cieszy się spotkany na Rynku Głównym Ted.

Reklama

Więcej w "Gazecie Wyborczej".