W fundamentach gospodarki światowej nic się jednak od ubiegłej środy nie zmieniło. Kłopoty Dubaju mogą jakimś bankom przyczynić problemów, ale w skali globalnej zyski przedsiębiorstw ledwie je odczują. Konsumentów na świecie właściwie to nie obchodzi. Problemy w Zatoce nie wpłyną także na inne ważne kwestie, jak zadłużenie sektora publicznego i prywatnego w krajach zachodnich czy tempo wzrostu w Chinach. Skąd zatem ta panika? Można to rozsądnie uzasadnić. Po pierwsze tym, że ożywienie po najgłębszym od pokoleń załamaniu jest zbyt szybkie, żeby je uznać za prawdziwe. Sprawa Dubaju przypomina, że jeszcześmy z niego nie wyszli. Duża upadłość gdzieś na krańcu świata wzmacnia poczucie, że skądś może nadejść kolejny wstrząs.
Po drugie, te wiadomości wytrącają inwestorów z głupiego przekonania, że na rynkach wschodzących premia za ryzyko może być tylko minimalnie wyższa niż w krajach rozwiniętych. Po trzecie wreszcie – Dubaj stanowi ostrzeżenie, że nawet w obecnej epoce rosnącej roli państwa inwestycje nie zawsze objęte są państwową gwarancją. Ta sytuacja przypomina również inwestorom, że nie należy pomijać wycen. Jeśli chodzi na przykład o akcje, to na większości rynków ich notowania w ciągu niespełna roku przeszły z kategorii „wyceny uczciwej” do kategorii „blisko bańki”. Na przykład wskaźnik S&P 500 jest według ocen firmy Smithers & Co. zawyżony o około 40 proc. (jeśli uwzględnić wahania cykliczne). Wzrost cen surowców przewyższa tempo ożywienia w globalnej produkcji przemysłowej. Dubai World to właściwie sprawa uboczna. Nie oznacza to jednak, żeby związane z nią obawy były nieuzasadnione.
Reklama