Według danych Międzynarodowego Funduszu Walutowego w 2008 roku Niemcy wrzucili w swoją gospodarkę 4 mld euro, w 2009 roku na projekty nakręcania koniunktury przeznaczono 40 mld, a w 2010 będzie to 24 mld. Razem to prawie 70 mld euro dodatkowych wydatków rządowych finansowanych głównie poprzez zwiększenie zadłużenia publicznego.
Koniunkturę Niemcy pobudzali m.in. poprzez inwestycje w infrastrukturę (10 mld euro), programy aktywizacji zawodowej (1,2 mld), premie wypłacane za złomowanie starych samochodów połączone z kupnem nowych modeli czy obniżenia podatku dochodowego dla średnich przedsiębiorstw (od 2 do 6 mld). Według niemieckich mediów poziom realizacji projektów inwestycyjnych jest bardzo wysoki.

Przy okazji niemieckie media wyliczyły, że bezpośrednie zastrzyki finansowe (czyli tzw. Konjunkturpaket II) to nie wszystko. Doliczyć należy jeszcze np. udzieloną jesienią 2008 roku przez kanclerz Angelę Merkel gwarancję wkładów kapitałowych złożonych w niemieckich bankach. Wartość tego przyrzeczenia eksperci szacują na ok. 1,5 bln euro. Do tego trzeba dodać także 400 mld euro gwarancji kapitałowych dla niemieckich banków, dzięki którym udało się uniknąć fali bankructw instytucji finansowych. Na tej podstawie hamburski magazyn Stern wyliczył, że w sumie niemiecki rząd wpompował lub był gotowy wpompować w niemiecką gospodarkę w czasie kryzysu dodatkowe 2,1 bln euro, czyli bez mała równowartość rocznego PKB największej unijnej gospodarki.

Francuski pakiet pobudzania życia gospodarczego był nieco skromniejszy; szacuje się go na 26 mld euro, rozłożonych na lata 2009–2010. Jego głównym celem było zwiększenie inwestycji. Według zapowiedzi premiera Francois Fillona przedstawionych na początku roku ok. 4 mld euro miało pójść na publiczną kolej i energetykę, 1,8 mld euro przeznaczono na budownictwo, a 10 mld miało uratować przed katastrofą francuski przemysł samochodowy, który wraz z przyległościami zatrudnia 10 proc. siły roboczej nad Sekwaną.

Co z tego wynika?

Reklama

Według Komisji Europejskiej megazastrzyki finansowe zadziałały. Francuska i niemiecka gospodarka zarówno w drugim, jak i trzecim kwartale 2009 roku ciągnęły w górę wzrost gospodarczy całej strefy euro. To głównie dzięki dobrym wynikom Paryża i Berlina wiosną spadek PKB wyhamował, a latem zaczął rosnąć w tempie 0,4 proc. A w uznaniu tych zasług francuska minister finansów Christine Lagarde i jej niemiecki odpowiednik Peer Steinbrueck zostali niedawno uznani przez prestiżowy dziennik Financial Times za najlepszych unijnych ministrów 2009 roku. Oba kraje zapłaciły jednak za swoje pakiety nakręcania koniunktur wysoką cenę: z powodu nadmiernego deficytu budżetowego i zadłużenia oba kraje złamią w tym roku kryteria unijnej spójności walutowej. Problem widoczny jest zwłaszcza w Niemczech, gdzie dług publiczny już w tym roku osiągnął poziom najwyższy w powojennej historii RFN, a nowy chadecko-liberalny rząd planuje jeszcze obniżki podatków.

Na razie wzrost zadłużenia jest najpoważniejszym problemem wynikającym z bezprecedensowej akcji nakręcania koniunktury. Jednak według ekspertów najwyższy czas zastanowić się nad skutkami średniookresowymi. Wpompowanie w gospodarkę miliardów euro nie przyniosło na razie gwałtownych zmian wartości pieniądza w strefie euro. Mniej więcej od maja we Francji i Niemczech, podobnie jak w całej strefie euro, inflacja waha się w granicach 0 proc. Czy oznacza to, że Unia stoi na progu deflacji? Zdaniem ekspertów nie, bo zerowa inflacja to efekt raczej spadku cen surowców energetycznych na światowych rynkach, a nie większości towarów. A poziom cen liczony bez gazu i ropy utrzymuje od początku kryzysu tendencję lekko wzrostową.

Ekonomiści nie są na razie zgodni co do oceny przyszłości: jedni przewidują, że tanie kredyty i poluzowana polityka monetarna doprowadzą w 2010 do wzrostu cen w strefie euro. Inni wskazują, że inflacja pozostanie na stabilnym poziomie z powodu oczekiwanego wzrostu bezrobocia. Szczególnie wpłynie na to sytuacja Niemiec, gdzie dotąd nie było jeszcze fali kryzysowych zwolnień (w ciągu roku bezrobocie wzrosło ledwie o 0,6 proc., podczas gdy we Francji o prawie trzy razy tyle).