IRENEUSZ CHOJNACKI: Śląskiemu górnictwu grozi utrata konkurencyjności, bo produkcja węgla jest coraz mniejsza, koszty wydobycia stale rosną, a wydajność pracy maleje. Dlaczego sytuacja jest tak zła?
JAROSŁAW ZAGÓROWSKI: To efekt tego, że przez wiele lat nic się nie działo. Ostatnie kopalnie zostały wybudowane jeszcze w poprzednim systemie. Nie ma też węgla, który można by tanio i łatwo wybrać. Zagłębia się starzeją, schodzimy po węgiel coraz głębiej i jego wydobywanie jest coraz trudniejsze i kosztowniejsze, w efekcie czego wydobycie maleje. Niestety zatrudnienie nie spada równie szybko, więc wydajność pracy jest coraz niższa. Tańszego węgla już w Polsce nie będzie.

>>> Polecamy: Rosnący import węgla to zagrożenie dla polskiego górnictwa

W takim razie, czy za kilka lat nasze górnictwo będzie zdolne do konkurowania z węglem rosyjskim, australijskim, afrykańskim? A może upadnie?
Reklama
Nie wiem jak długo, ale polskie górnictwo może być jeszcze konkurencyjne. Są rezerwy w kosztach działania spółek górniczych, ale bardzo trudno je wykorzystać. Wynika to ze struktury kosztów, bo 50 proc. to płace, 15–20 proc. to podatki i opłaty, a 30 proc. to inwestycje. Na pewno nie można ograniczać inwestycji, a że podatki płacić trzeba, więc wypadałoby ciąć koszty pracy. Niestety, przez całe lata działo się dokładnie odwrotnie, czyli koszty pracy nie były ruszane, a cięte były wydatki na inwestycje. Odcinaliśmy sobie tlen i teraz kopalnie są niedoinwestowanie, a udział kosztów stałych w wydatkach sięga 70 proc. Próbujemy to zmienić, ale będzie trudno.

>>> Polecamy: Ekstraklasa w polskim górnictwo za nami

Dlaczego trudno, skoro chodzi o to, czy kopalnie przetrwają, czy nie?
Na razie wielu osobom wydaje się, że kopalnie muszą istnieć, ale przykład stoczni dowodzi, że nie muszą. Dlatego usiedliśmy do rozmów ze związkami zawodowymi i chcemy zmienić zakładowy układ pracy, bo obecny jest tak skonstruowany, że około 90 proc. wynagrodzenia górnika to płaca stała, a tylko 10 proc. to część zależna od wydajności pracy. Związki zawodowe wywalczyły przez lata, że płacimy za przychodzenie do pracy, a nie za pracę. Wszystkie podwyżki wkładano w część stałą, w tak zwane stawki, przez co malała część uzależniona od efektywności. Ta część płacy powinna być większa, choć należy uważać, aby w pogoni za pieniędzmi nie pogorszyć bezpieczeństwa pracy. W górnictwie uczciwe i racjonalne proporcje w płacach są bardzo ważne.

>>> Polecamy: W październiku górnictwo po raz pierwszy zmniejszyło stratę

Ile faktycznie górnik pracuje w tygodniu?
To zależy od tego, jak idzie wydobycie, a często nie idzie sprawnie, bo raz, że warunki geologiczne są trudne, a dwa, że awaryjność maszyn jest wysoka. Nie ma w przemyśle sprzętu droższego niż maszyny górnicze, które, biorąc pod uwagę rzeczywisty czas, działają przez dwa dni w ciągu pięciodniowego tygodnia pracy i muszą w tym czasie na siebie zarobić. Zaproponowałem w okresie dużego popytu na nasz węgiel, żebyśmy pracowali sześć dni w tygodniu. Wtedy związkowcy sprowadzili do Jastrzębia prezydenta Polski, który publicznie napiętnował mnie za to, że łamię prawa pracownicze, a to przecież w Jastrzębiu podpisano porozumienie o wolnych sobotach. Trzeba zrozumieć, że od porozumień minęło ponad 20 lat, że teraz działamy na rynku konkurencyjnym i albo wygramy albo nas nie będzie.

>>> Czytaj także: Markowski: najlepiej zarządzana spółka węglowa to JSW

W jaki sposób spółka przeżyła ubiegły rok, ponosząc 300–400 mln zł straty?
Strata na pewno będzie znaczna, ale nie wiem jeszcze jaka dokładnie. To efekt ubiegłorocznego spadku cen węgla o 40 proc. Z dnia na dzień zniknęło 40 proc. przychodów i nic nie można było zrobić, żeby szybko obciąć koszty. Takie działania jak rezygnacja z usług firm zewnętrznych czy ograniczanie wydobycia przyniosły efekty w postaci spadku kosztów dopiero po pół roku. Przeżyliśmy dzięki temu, że mieliśmy pokaźne zapasy gotówki z lat poprzednich i na szczęście jesienią wzrósł popyt.
W jakim stopniu Jastrzębska Spółka Węglowa jest w stanie wpływać na ceny węgla koksowego, który jest jej głównym towarem?
Ceny węgla koksowego kształtują Chińczycy i Japończycy w kontraktach z Australią. Jesteśmy lokalnym producentem i nasze ceny – po doliczeniu kosztów transportu – muszą być na tyle niskie, żeby odbiorcom nie opłaciło się przywozić węgla z Rosji czy z portu w Rotterdamie. Stąd sprzedajemy głównie w Polsce, Niemczech, Austrii i Czechach, czyli stosunkowo blisko. To są rynki, których bronimy. Dzięki wzrostowi popytu od października ubiegłego roku nie tracimy na sprzedaży węgla.

>>> Czytaj także: Pawlak zadowolony z postępów restrukturyzacji spółek węglowych

Mimo dramatycznego spadku cen węgla zwolnień pracowników w JSW nie było. Bał się pan konfrontacji ze związkami zawodowymi?
Dobrze wykształcony, doświadczony i odpowiedzialny pracownik jest niezwykle cenny. Przygotowanie takiego pracownika do zawodu trwa kilka lat, dlatego nie zdecydowaliśmy się na zwolnienia. Niestety musieliśmy wypowiedzieć wiele umów firmom zewnętrznym, przez co straciło pracę około 2500 osób. Mówiąc wprost, przerzuciliśmy koszty kryzysu na naszych kooperantów. Związków zawodowych się nie boję, ale nie jestem też ich przeciwnikiem. Nie godzę się tylko na to, że uzurpują sobie prawo do wpływu na zarządzanie kopalniami, a nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. Zależało mi na jasnym rozdzieleniu kompetencji. Jeśli zarząd spółki jest pracodawcą, a nie poszczególne kopalnie, to związkowcy nie mogą niczego załatwiać z dyrektorami. Kopalnie są od wydobywania węgla.
Ma pan ostro na pieńku ze związkowcami?
Problem w tym, że związkowcy, zasłaniając się etosem walki o wolność Polski, faktycznie znaleźli sobie sposób na niepracowanie i zarabianie dużych pieniędzy. Mamy 60 etatowych związkowców, którzy kosztują około 12 mln zł rocznie i mają duże doświadczenie w manipulowaniu załogą. W takiej firmie, gdzie 50 proc. kosztów stanowią płace, zbyt duże wpływy związków na zarządzanie rzutują na jej ocenę. Banki, dla których jesteśmy solidnym partnerem, nie chcą nas kredytować, bo boją się nieprzewidywalności. Widzą, jak łatwo zatrzymać produkcję. Trzeba, powtórzę, wyciągnąć wnioski z upadku stoczni.
Czy to także apel do polityków?
W jakimś stopniu, bo częste zmiany zarządów spółek górniczych to kolejny problem. Nikt, kto wymyślił strategię, nie miał szans na jej realizację, bo wcześniej został odwołany. To ogromna strata czasu, bo z doświadczenia wiem, że zanim się pozna firmę, to mijają miesiące. Zanim w drodze konkursu zostałem szefem JSW, przez trzy lata byłem w jej radzie nadzorczej, ale nim wgryzłem się w firmę i zrozumiałem ją, to minął prawie rok.
Dlaczego JSW nie kupuje lepszych maszyn, nie mechanizuje prac?
Kupujemy sprzęt najtańszy, który w końcu z powodu awarii okazuje się najdroższy. Tak działa w praktyce ustawa o zamówieniach publicznych. Miała nas bronić przed patologiami, a stała się problemem. Przetargi wygrywają dostawcy sprzętu najtańszego w momencie zakupu, a nie najlepszego, bo jak kupisz tanio, to zawsze się jakoś wybronisz z decyzji, ale potem koszty rosną. Górnictwo marzy, żeby mogło kupować to, co mu potrzebne, a nie to, co mu dostarczą sprzedawcy. Potrzebna jest też unifikacja maszyn, dzięki której moglibyśmy sporo zaoszczędzić. Nie możemy tego zrobić bez zmiany ustawy o zamówieniach publicznych.
Czy konflikt z samorządami o podatki od nieruchomości zlokalizowane pod ziemią zbliża się do finału?
Samorządy zupełnie nie liczą się z polityką państwa. Możemy sobie opowiadać, że polski węgiel to strategiczne zaplecze energetyczne Europy, ale w praktyce żadna nowa kopalnia nie powstanie bez zgody wójtów. Samorządy są dzisiaj jak państwo w państwie. Sprawa tych podatków ciągnie się już od 2003 roku. Naliczone z tego tytułu zobowiązania górnictwa sięgają 1 mld zł. Sprawa trafiła do Trybunału Konstytucyjnego. Problem jest w tym, że władze samorządowe, chcąc się utrzymać, muszą coś dla mieszkańców robić. Do tego potrzebne są im pieniądze i gminy szukają ich w kopalniach.
Co w takich realiach, o jakich pan mówi, czeka górnictwo? Ile czasu mają jeszcze przed sobą kopalnie JSW?
Niektóre nasze kopalnie mogą jeszcze pracować nawet 80 lat, ale pod warunkiem że będziemy inwestować. Jeśli nie będzie nas na to stać, to ten czas w przypadku najlepszych kopalni skraca się do 30 lat, a najgorszych do 5–10 lat i trzeba je będzie po kolei zamykać. Sytuacja jest trudna. Ciągle jeszcze nie doszliśmy do poziomu zysku gwarantującego stabilne finansowanie inwestycji.



ikona lupy />
Kopalnia / Bloomberg
ikona lupy />
Górnicy w kopalni. Fot. Bloomberg / Bloomberg