Światowy system finansowy trzęsie się w posadach, a banki za wszelką cenę chcą ciąć koszty działalności, m.in. radykalnie zmniejszając zatrudnienie. Jednak nerwowe zachowanie rynków finansowych, w tym warszawskiej giełdy, nie skutkuje paniką wśród pracowników polskich instytucji – informuje „Rzeczpospolita”.

Chociaż wiadomo, że również polski sektor bankowy będzie musiał zacisnąć pasa, maklerzy nie boją się o swoje zatrudnienie. Tym bardziej że obowiązków maklerom dokłada sama giełda. Od września notowania na polskim parkiecie rozpoczynają się pół godziny wcześniej (rynek kontraktów terminowych startuje o 8.30, a rynek akcji o 9), a w planach jest jeszcze późniejsze zakończenie sesji. Według maklerów te czynniki gwarantują im nie tylko stabilność zatrudnienia, ale wręcz zmuszą biura maklerskie do tworzenia dodatkowych etatów.

Bardziej zagrożeni mogą się czuć pracownicy funduszy inwestycyjnych. Słabe wyniki TFI powodują, że klienci przenoszą swoje oszczędności do banków. Jednak i tu nie widać paniki.

Na pewno do Polski dotrą odpryski światowego kryzysu, ale stabilność zatrudnienia w firmach inwestycyjnych powinna się utrzymać.

Reklama

O tym, że masowe zwolnienia nie dosięgną Polski, przekonany jest również Roger Monson z londyńskiego Unicredit CAIB. Tyle, że jeszcze kilka tygodni temu ciężko było przewidzieć, że tak wiele osób w Nowym Jorku czy Londynie pozostanie bez pracy. Tylko HSBC, największy bank europejski, chce zwolnić 1,1 tys. swoich podwładnych. Według szacunków z powodu krachu pracę może stracić ponad 100 tys. ludzi z grup bankowych.

Kryzys natomiast na pewno uderzy w wynagrodzenia polskich bankierów. Maklerzy i zarządzający, którzy w zeszłym roku wraz z premiami zarabiali nawet ponad 1 mln zł, będą musieli zacisnąć pasa.

TFI na pewno będą musiały przeprowadzić rewizję kosztów ze względu na spadek przychodów. Pensje zarządzających są dziś nieadekwatnie wysokie – mówi „Rzeczpospolitej” Sebastian Buczek, prezes Quercus TFI.

POL