Było tak od wieków i wszyscy byli w miarę zadowoleni. Jedyną nie zadowoloną, choć liczebnie nieliczną klasą społeczną byli tylko nierozpoznani artyści. Skąd to wiadomo? A no stąd że wszystkich nie artystów ani to ziębiło ani grzało natomiast wszyscy prawdziwi artyści musieli z definicji coś ze swoich prac sprzedać innym aby zasłużyć na ten tytuł. Zawód artysty ma bowiem to do siebie że zależy w znacznym stopniu od oceny innych. Jeżeli produktu moich rąk czy umysłu nikt nie chce kupić znaczy że, sorry, nie jestem artystą. Brak uzdolnień artystycznych mogę oczywiście kompensować w innych dziedzinach gdzie z powodzeniem wyprodukuję poszukiwane rzeczy czy zaoferuję poszukiwaną usługę. Jedynie trochę śmiesznie jest upierać się przy drukowaniu sobie wizytówek “artysta”.

Bywały też na przestrzeni wieków przypadki kłopotliwej różnicy poglądów między społeczeństwem nie rozpoznającym artysty a artystą nie rozpoznającym realiów. Kompromisem w takich wypadkach bywało zawężenie rynku przez nierozpoznanego artystę do jednego gościa przy kasie. Wtedy i wilk był syty i owca cała. Artysta cieszył się że ktoś kupił jego prace i go rozpoznał, a sponsor cieszył się, o ile nie z jakichś odpisów podatkowych, to przynajmniej ze sławy własnoręcznego rozpoznania wielkiego artysty. A kłopotliwy werdykt czy artysta był naprawdę wielki zostawiany był dyskretnie następnym pokoleniom...

I tak było, wesoło i normalnie, aż do czasu kiedy nadszedł socjał. A w socjalu, jak wiadomo, wszystko może się marnować byle tylko nie talent artysty. Odstąpiono więc od starej zasady “żaden artysta zanim się nie wykaże” przerabiając ją w socjalistyczną maksymę “dajcie szmal a artysta się znajdzie”. W efekcie socjał wykreował społeczeństwo w którym nie można rzucić zdechłym kotem tak aby nie trafił w jakiegoś nowego Fidiasza czy Leonarda da Vinci. Nawet samo rzucanie jest niebezpieczne bo mogą cię wziąć za artystę a użyty przedmiot za dzieło sztuki.

Ten wysyp artystów w socjalu umożliwiony został przez postępy w medycynie. Przy pomocy demokracji socjałowi udało się mianowicie amputować masom ważny nerw wiodący z portfela do mózgu. Nigdy nieskora do bezsensownego wyrzucania złotówek z własnej portmonetki jednostka w demokratycznej masie przemienia się w hojnego sponsora ochoczo finansującego całe tabuny artystów.

Reklama

Sztukę trzeba przecież wspierać prewencyjnie bo kto wie czy w Kowalskim nie obudzi się jeszcze jakiś Rembrandt czy Renoir. Szkodą byłoby gdyby marnował się w normalnej pracy. Wesprzyjmy go więc jakimś stypendium czy pensją, dajmy emeryturę. A najlepiej wesprzyjmy sztukę bezpośrednio rozpoznając nierozpoznanego artystę. Kupmy w tym celu za publiczne pieniądze parę jego bohomazów i zawieśmy je gdzieś w magistracie. W ten sposób sztuka której nikt normalny by nie tylko nie kupił ale nawet nie powiesił w prywatnej stajni szlachcić będzie przestrzeń publiczną. Ewentualna przemiana bohomaza w dzieło sztuki dokona się wtedy na oczach wszystkich a nie gdzieś w zaciszu przydomowej obory. A jeżeli się, co bardziej prawdopodobne, nigdy nie dokona? Cóż, wtedy krowy przynajmniej nie niepokojone współczesną sztuką dawać będą więcej mleka.

A masy? Masy będą mieć o jedno zmartwienie mniej: co robić z nadmiarem publicznej, czyli niczyjej, kasy. Dlatego chcąc pozbyć się więcej zmartwień demokracja hojnie wspiera nie tylko artystów. Metod wyrzucania pieniędzy w błoto socjał powymyślał setki i stale dodaje nowe. Pozbawione wspomnianego nerwu między własnym portfelem a własnym mózgiem masy nie dostrzegają dłużej związku między pieniądzem drenowanym z nich przez socjał a własną sytuacją materialną. Cele na jakie grupka szakali za demokratycznym parawanem dzieli to czego nie zdążyła rozkraść po drodze są powszechnie aprobowane. “Darmowa” służba zdrowia? Oczywiście! Wcześniejsze emerytury? Jakże by nie! “Darmowa” edukacja? Ależ jak najbardziej! W końcu wydają nie mój szmal, lecz państwowy. Tylko wara od mojej portmonetki bo i tak mam mało. A wszystko przez te podatki...

Wiele wskazuje na to że narodowy wysyp artystów w socjalu to tylko uwertura do tego co się będzie działo wkrótce w wymiarze europejskim. Próbkę tego stanowi pichcony obecnie unijny bailout socjału greckiego. Rzecz jest tak niepopularna że nawet przodujący w wyszkoleniu internacjonalistycznym Niemcy kopią i gryzą gdy się ich ciągnie za kołnierz by finansowali socjał pod Akropolem.

Aby temu zaradzić inny rodzaj artystów dokonuje tutaj hurtowej ekstrakcji połączenia portfela z mózgiem w skali unijnej. Na Greków łożyć więc będzie nie Jan, Jean czy Helmut ale ponadnarodowa, bezpłciowa instytucja Europejskiego Funduszu Walutowego. Której, dodajmy, jeszcze nie ma ale w końcu czy nos dla tabakiery czy tabakiera dla nosa? Jak nie ma a jest potrzebna to będzie, pod tą czy inną nazwą. A potrzebna przecież jest właśnie do wspomnianego odnerwienia Jana , Jeana i Helmuta, których gwałcić będzie nie grecki socjał bezpośrednio ale jak najbardziej własny rząd. Który zrzuci się dopiero wraz z innymi rządami na EMF, Europejski Fundusz Solidarności czy na inny jeszcze euro potworek do wymyślenia.