Obserwator Finansowy: Na kilka lat przed kryzysem Komisja Europejska stawiała Wielką Brytanię jako wzór kraju o solidnych finansach publicznych. Jak to się stało, że dziś ma jeden z największych deficytów budżetowych w Unii Europejskiej?

Eamonn Butler: Nie wydaje mi się, aby Wielka Brytania była wzorem solidnych finansów publicznych w ostatnich latach. I nie zmienią tego zapewnienia premiera Gordona Browna, że jego rząd działał rozważnie. W rzeczywistości Brown bardzo powiększył sektor publiczny i zaciągał długi, żeby pokryć jego koszty. Przez pierwsze dwa lata rządów laburzystów, począwszy od 1997 r., Brown kontynuował plany wydatkowe konserwatystów i wszystko wyglądało dobrze. Potem obciążenia podatkowe wzrosły o około 50 proc. Kiedy nadszedł kryzys finansowy, rząd zaczął zadłużać się jeszcze szybciej, aby udzielić pomocy bankom. Uważam, że nie prowadzimy rozważnej polityki budżetowej już od długiego czasu.

Grecja jest na skraju bankructwa. Czy zaburzenia na rynkach finansowych krajów PIIGS wpływają na Wielką Brytanię? Czy realne jest ryzyko utraty najwyższego ratingu dla brytyjskich obligacji skarbowych?

Takie ryzyko zawsze istnieje. Wielka Brytania raz już musiała zwrócić się o pomoc do MFW, w 1976 r. Oczywiście, nie jesteśmy w tak złej sytuacji jak Grecja, choć mamy podobny deficyt budżetowy. Wielka Brytania ma duży dług publiczny – sięgający 68 proc. PKB, ale w tej chwili możemy dalej się zapożyczać. W tym roku będzie to 168 miliardów funtów, w przyszłym bardzo podobnie. Żaden polityk nie ma bladego pojęcia, jak zmniejszyć poziom zadłużenia – ciężaru, jaki spadnie na przyszłe pokolenia. Od tego długu trzeba płacić odsetki, które obecnie wynoszą więcej niż nasze wydatki na obronę narodową. W ten sposób pieniądze, jakie ludzie płacą w postaci podatków, nie przekładają się na usługi publiczne.

Reklama

Czy deficyt budżetowy trzeba ciąć od razu, czy zaczekać aż gospodarka znowu zacznie się rozwijać? W tej chwili wzrost jest bardzo słaby – na poziomie 0,2 proc., i ekonomiści z tradycji keynesowskiej, a także premier Brown ostrzegają, że ograniczenie deficytu może osłabić gospodarkę.

Jestem przekonany ponad wszelką wątpliwość, że kroki zaradcze należy podjąć od razu. Nie można czekać z nadzieją, że będzie lepiej, a dopiero potem podejmiemy trudne decyzje. Na odważne decyzje czas jest już dziś. Trzeba podnieść podatki albo obniżyć wydatki. Moim zdaniem Wielka Brytania jest już wysoko opodatkowana i widzimy, że niektóre brytyjskie firmy przenoszą się z tego powodu do Szwajcarii. Nie sądzę, żeby podwyżka podatków wyciągnęła nas z recesji. Ten cel można osiągnąć jedynie poprzez redukcję wydatków publicznych. Trzeba zostawić pieniądze w rękach sektora prywatnego, ponieważ on wydaje je efektywniej niż publiczny. Więc im szybciej to zostanie zrobione, tym lepiej. Zwłaszcza że większość tych nowych wydatków publicznych to nie inwestycje na przyszłość, ale pieniądze na bieżące pensje i emerytury. Trzeba je obciąć do pierwotnego poziomu.

Za kilka dni Brytyjczycy idą do wyborów, aby wyłonić nowy parlament. Wielu komentatorów na Wyspach interpretuje rosnącą popularność przywódcy liberalnych demokratów Nicka Clegga jako znak, że Brytyjczycy są otwarci na jakąś zupełnie nową propozycję. Czy uważa Pan, że mogą ją znaleźć w programie gospodarczym liberalnych demokratów?

Nie, nie sądzę. Myślę, że brytyjska opinia publiczna jest nastawiona przeciwko politykom jako klasie. To jest pokłosie skandalu „dietowego”, kiedy dowiedzieliśmy się, że członkowie parlamentu kwalifikowali wydatki prywatne, często na przedmioty bardzo luksusowe, jako wydatki służbowe. Poza tym nieufność rośnie, kiedy z ust polityków słyszymy, jak jest cudownie, podczas gdy jest inaczej. Ludzie mają dosyć polityków i oczekują czegoś nowego.

Nick Clegg wykorzystał szansę, jaką dała mu debata telewizyjna z przywódcami konserwatystów i laburzystów. Wielu ludzi zobaczyło go wtedy po raz pierwszy. Spodobało im się, jak mówił, że obie dominujące partie są złe i że potrzeba nam zupełnie czegoś nowego. Bardzo wątpię jednak, czy ta fascynacja będzie trwała do dnia wyborów, ponieważ ludzie nie chcą także tzw. zawieszonego parlamentu. Myślę, że konserwatyści zdobędą więcej wyborców do 6 maja. Jeśli elektorat zgadza się w jakiejś sprawie, to do tego, że nie chce kolejnej kadencji rządów Gordona Browna.

Której partii program gospodarczy Pana zdaniem jest najlepszy?

Żadna z partii nie ma dobrego programu gospodarczego. Żadna nie jest gotowa, aby poradzić sobie z długiem publicznym, a koszty jego finansowania i ryzyko, jakie się z tym wiąże, to poważne wyzwanie. Nikt nie mówi, kiedy możemy zacząć spłacać nasze zadłużenie.

Nick Clegg chce zmniejszyć deficyt przez podniesienie podatków, a nie przez zmniejszenie wydatków, i to jest problem. Jest bardzo konkretny w niektórych propozycjach cięć, ale chce podnieść podatki tu i tam. Nie sądzę, żeby to wyciągnęło nas z recesji. Będzie na odwrót.

Konserwatyści też przyznają, że będą podnosić podatki, ale nie za bardzo. Mówią też, że potrzebujemy cięć wydatków publicznych, ale liczby, jakie podają obecnie, są niewystarczające. Jeśli - tak jak się spodziewam - wygrają 6 maja, w ciągu 2 albo 3 lat dokonają większej redukcji wydatków. Myślę więc, że konserwatyści są najlepszym wyborem spośród słabej puli.

Pełny artykuł: "Imperium się chwieje"