Dość powszechnie przyjmuje się, że kapitalizm sam z siebie i w każdych warunkach jest dynamiczny i innowacyjny. Zapewniać wzrost i postęp techniczny, jeśli nie ma przeszkód, ma nawet nie kapitalizm, lecz coś znacznie bardziej ogólnego – gospodarka rynkowa czy w ogóle rynek. Z takimi założeniami przystąpiono w 1989 r. do restauracji kapitalizmu w Polsce.

Ale taki kapitalizm, kapitalizm pionierski należy do przeszłości, choć nawet w XIX wieku był mocno wspierany przez państwo. Kapitalizm dojrzały bez wewnętrznych lub zewnętrznych bodźców rozwoju karleje. Bodźcem zewnętrznym była rywalizacja z alternatywnym systemem komunistycznym, rodzącym poczucie zagrożenia. Rywalizacja pomiędzy „realnym socjalizmem” i kapitalizmem zmusiła ten system do wyścigu, zwłaszcza gdy Rosjanom udało się wyprzedzić Amerykę w podboju kosmosu. Wystrzelenie sputnika wywołało w USA prawdziwy szok: rewolucję w edukacji, nauce, technologii, ekonomii. Powstało wiele modeli (teorii) wzrostu. Polityczny filozof niemiecki Peter Sloterdijk (2009) pisze, oczywiście z zamierzoną przesadą, że Zachód zawdzięcza państwo opiekuńcze Józefowi Stalinowi.

Również na poziomie przedsiębiorstw trwa (nie pozbawiona iluzji pieniądza, czyli złudzenia, że nominalne podwyżki płac przekładają się na wzrost płac realnych, oraz innych mitów) walka o podział nadwyżki pomiędzy zyski i płace, a personalnie - między światem kapitału i pracy, między przedsiębiorcami i pracownikami. Przed perspektywą wymuszenia wzrostu płac przedsiębiorcy bronią się za pomocą postępu technicznego, maszyn wypierających robotników lub poskramiających ich apetyty. To, co wielu ideologów kapitału uważa za szkodliwą roszczeniowość, spełniało rolę motoru postępu. Taki był sens koncepcji „sił przeciwważących” (countervailing power) J. K. Galbraitha (1953). I sens podobnego stwierdzenia Davida Osta, że żywotność kapitalizmu zależy nie tyle od tego, jak jest legitymizowany, ile raczej od tego, jak jest kontestowany.

Oczywiście, to myśl Amerykanina nawykłego do kapitalizmu kontrarystycznego.

Reklama

Europa, zwłaszcza kraje skandynawskie, Niemcy, a potem Japonia dowiodły, że i kapitalizmowi można narzucić system kooperacyjny, niejako „do podziemia” spychając permanentny konflikt między kapitałem i pracą. Przez ponad dwa dziesięciolecia te właśnie kraje świetnie się rozwijały. A i teraz kraje skandynawskie radzą sobie najlepiej, łącząc najwyższy poziom zabezpieczenia społecznego z najnowocześniejszą gospodarką (opartą na wiedzy). Dwaj austriaccy uczeni nazwali je centres of excellence in Europe, poważnie zastanawiając się, czy nie one właśnie przygotowują dla Europy A New Economic model (Aiginger, Landesman, 2002).

Po owocach ich poznacie

Polska w 1989 roku miała przed sobą wiele możliwości i wiele dróg rozwoju.

„Byłe kraje socjalistyczne rozpoczęły wędrówkę, mając przed sobą wiele dróg. Nie ma tylko dwóch dróg. (…) U początków podróży byłych krajów socjalistycznych można wyrazić nadzieje, że będą one kierowały się nie tylko wąskimi kwestiami ekonomicznymi (…) ale także szerszym zespołem ideałów, które motywowały wielu twórców tradycji socjalistycznej. Może niektóre z tych krajów wejdą na drogę mniej uczęszczaną, co może odmienić życie nie tylko ich, ale nas wszystkich” (Stiglitz 1990 i 1994).

Niestety, nie stało się tak. Dążąc do wcielenie w życie czystej doktryny rynku, stworzono ład społeczny jak najkonsekwentniej sprzeczny z powyższymi ideami.

Społeczne konsekwencje obranej formy transformacji znalazły swój wyraz w następujących cechach nowego ładu.

Po pierwsze, Polska doświadczyła najwyższej w tak długim czasie stopy bezrobocia zarówno pośród krajów Unii Europejskiej, jak i w Europie Środkowej. Już w pierwszej połowie lat 90. bezrobocie osiągnęło 16 proc. zarejestrowanych, a w szczytowym momencie 20 proc. Po chwilowym spadku w wyniku wejścia do Unii Europejskiej, znów doświadczamy wysokiego bezrobocia z tendencją do jego wzrostu. A przecież spora część bezrobotnych nie widzi sensu rejestrowania, bo po co, skoro tylko nieznaczna ich mniejszość ma prawo do zasiłku z tego tytułu?

Porażające było traktowanie wkraczającego na rynek pracy najliczniejszego i najbardziej wykształconego pokolenia jak ciężaru, dopustu bożego. W żadnym kraju UE bezrobocie wśród młodzieży nie przekroczyło 40 proc. W Polsce wynosiło 43 proc. przed wejściem do UE i obecnie znów zbliża się do tego niechlubnego rekordu. Jest to jeden z wielu symptomów świadczących o tym, że elity władzy przyzwyczaiły się do wysokiego bezrobocia, a proponowane środki nie zapowiadają na najbliższe lata nawet zahamowania wzrostu tej prawdziwej klęski społecznej o wielorakich konsekwencjach.

Bezpośrednim skutkiem tych zaniedbań stała się masowa emigracja zarobkowa – o największej skali w czasie pokoju. Tylko cynizm lub niewiedza mogłyby skłaniać do obrony tezy, że korzyści z tego masowego exodusu przewyższają straty.

Po drugie, transformacji towarzyszy bardzo wysoki poziom ubóstwa, znacznie większy niż w innych krajach Europy Środkowej. W dziesięcioleciu przed akcesją PKB wzrósł o ponad jedną trzecią i w tym samym czasie liczba osób żyjących poniżej biologicznego minimum egzystencji wzrosła niemal trzykrotnie, przekraczając 4 miliony. Wyrazem najjaskrawszym i najbardziej brzemiennym w dalekosiężne skutki jest duża liczba dzieci żyjących poniżej linii ubóstwa – 26 proc. Niedawno UE wytknęła to Polsce. Przed obecną recesją i spowolnieniem sytuacja się poprawiła, ale znów mamy objawy narastania tej patologii w kraju przecież już o średnim poziomie rozwoju. Bezpośrednią przyczyną tego stanu rzeczy jest jeden z najniższych w UE udziałów w PKB wydatków Polski na zabezpieczenia społeczne, a zwłaszcza najniższy ich udział na świadczenia dla dzieci, bezrobotnych, pomoc mieszkaniową i inną pomoc społeczną (Hagemejer, 2009). Najniższy jest też udział wydatków na aktywną politykę walki z bezrobociem. Co jest dobitnym wyrazem pasywności władz polskich albo wskaźnikiem kultu państwa minimalnego.

Po trzecie, nastąpiła drastyczna pauperyzacja chłopstwa i wsi, która zdobyła sobie przydomek przechowalni bezrobotnych. Przez znaczną część dwudziestolecia dochody nie wielkoobszarowych rolników utrzymywały się w okolicach połowy dochodu sprzed systemowej transformacji.

Po czwarte, Polskę charakteryzuje jeden z najwyższych w Europie wskaźników nierówności dochodowych, wyrażających się z jednej strony w dużym biegunie ubogich, a z drugiej – w powstaniu wielkich fortun, najczęściej na styku sfery publicznej i prywatnej. Według Stanisławy Golinowskiej (2008) – mamy najwyższy wskaźnik Giniego w UE z wyjątkiem Portugalii. Zaś porównania z innymi krajami Środkowej Europy brzmią wręcz niewiarygodnie. Jak pokazali ostatnio dwaj autorzy (Przychodzeń, Przychodzeń, 2009), często używany wskaźnik nierówności dochodowych Giniego w Czechach, na Słowacji i w Słowenii jest ciągle jeszcze niższy niż Polski sprzed ustrojowej transformacji, a tylko nierówności Węgier osiągnęły ówczesny poziom Polski. Upada więc tak często podnoszony argument, że nasze rozpiętości dochodowe są uwarunkowane potrzebami wydajności.

Po piąte, katastrofalny spadek budownictwa mieszkań dla mniej zamożnych. Powszechną praktyką jest drogie budownictwo dla klasy średniej i wyższej. W konsekwencji powstały dwie kultury życia o cechach dziedzicznych, dwie odmienne społeczności, odgrodzone od siebie wysokimi parkanami, pękiem kluczy, liczną policją prywatną i elitarnymi szkołami i ekskluzywnymi gabinetami zdrowia.

Dalej należałoby wymienić: systematyczne ograniczanie i zachwianie stabilności państwa opiekuńczego, przewagę XIX-wiecznych stosunków pracy w nowo powstałym (poza częścią sprywatyzowanych firm państwowych) sektorze prywatnym i wreszcie zjawisko korupcji i klientelizmu, objawiające się ze szczególną siłą w procesach prywatyzacji.

Te właśnie fakty, zjawiska, procesy traktuję jako osobliwości konstytuujące system, które będą nam towarzyszyć przez wiele, wiele lat.

Szczycimy się, że w czasie transformacji PKB wzrósł o ok. 80 proc. Mniej więcej tyle wzrosła też wydajność pracy. Wszelako płace realne rażąco pozostawały w tyle. Spychane były w dół przez wysokie bezrobocie oraz brak skutecznego oporu związków zawodowych, zwłaszcza „Solidarności” osłabionej przez rozciągnięcie parasola nad planem Balcerowicza. Płace odzyskały poziom sprzed transformacji dopiero w okolicach 2000 r. A niskie płace jako wygodna podstawa konkurencyjności nie zachęcały przedsiębiorców do postępu technicznego. Niskie płace to ograniczony popyt, a więc i marne perspektywy zyskowności inwestycji. Są zatem antywzrostowe i antyzatrudnieniowe.

Gdy więc pada argument (o dziwo, niekiedy nawet z ust ludzi lewicy), że w Polsce płace muszą być niskie, bo utrzymujemy wielu emerytów i rencistów, to należy odpowiedzieć: mamy tylu ich głównie dlatego, że prowadzono politykę niskich płac. Dodajmy, że po stronie pracowników niskie płace negatywnie wpływały na ich kulturowy i zawodowy poziom.

Pełna opinia prof. Tadeusza Kowalika: Niskie płace hamują rozwój państw