Lotnisko w Atenach, spore, czyste; dobre połączenie podmiejską kolejką zespoloną z siecią metra. Cóż z tego, skoro nie działa. Strajk. Metro funkcjonuje akurat bez zarzutu, ale nie sposób do niego dotrzeć. Kilka dni później w drodze powrotnej na lotnisko znowu strajk kolejki, ale już nie całodniowy, tylko rano i po południu w godzinach największego szczytu, by przerwy były bardziej dokuczliwe. W mijającym tygodniu turyści nie doczekali się promów w Pireusie, które miały ich rozwieźć na wyspy. Podpłynęły wprawdzie, ale nabrzeża zablokowali agresywni związkowcy. W poniedziałek strajk generalny, już trzeci od wybuchu afery z greckimi długami, i uliczne demonstracje. Nie ma właściwie tygodnia, by w Grecji ktoś nie protestował, maszerował, podnosił publicznego rabanu. Wszystko to w sprzeciwie wobec rządowej polityki zaciskania pasa, a tak naprawdę – pogorszeniu komfortowych warunków życia ponad stan, choć utrzymanie obecnej sytuacji pogrąża kraj.

Kult nieodpowiedzialności

Narody południa, europejskiego i tego dalszego, mają na ów stan ducha wiele określeń: hiszpańską manianę, suahilijskie hakuna matata. Wszystkie oznaczają jedno: nie przejmuj się, jakoś to będzie. Nie chodzi o stoicki spokój. Starogrecka apatheia kazała przyjmować beznamiętnie wyroki losu – dobre i złe, zakładała jednak działanie oraz odpowiedzialność, maniana zaś jest manifestacją beztroski. W sztuce nie ma bodaj lepszego ujęcia tej postawy niż właśnie „Grek Zorba”. W ekonomicznej i politycznej praktyce również przodują Grecy, przynajmniej na Starym Kontynencie.
Hellada w sojuszu kolejnych rządów i narodu zbudowała system wyrzucania publicznych pieniędzy w błoto i utrzymywania armii darmozjadów. To niepotrzebna, a zatrudniona wyłącznie z powodów społecznych i politycznych, znaczna część z około 900 tysięcy pracowników sektora publicznego, którzy w sumie stanowią jedną czwartą siły roboczej Grecji. Beneficjentów tego sytemu widać w Atenach niemal na każdym kroku, choćby w drodze z Akropolu na Agorę. Aby się tam dostać, trzeba przejść przez stok porośnięty rzadką roślinnością. Strzeże go dwóch pracowników publicznych, nie sprawdzają jednak biletów, bramka jest przy ogrodzeniu 200 metrów dalej. Co więc robią, czego pilnują, jakie są ich obowiązki? Odpowiedzi brak. Nie tylko zresztą w wypadku owych panów pod Akropolem, ale też tysięcy innych zasiedziałych w urzędach, państwowych instytucjach, muzeach itp.
Reklama
Pracownicy publiczni dorobili się przywilejów, które nawet nie trącą o absurd, są absurdem. – W Grecji płaci się bonusy za punktualne przychodzenie do firmy, mamy zwrot kosztów dojazdów, dodatkowe dni wolne; zwolnienie kogoś z pracy graniczy z cudem. Nie wiadomo nawet, ilu jest urzędników i co robią. Władze przygotowały ankietę dla pracowników publicznych, by ich w ogóle zlokalizować – muszą wpisać, gdzie są, na jakim stanowisku pracują, w jakim wydziale. Czas najwyższy, zdarzało się, że w sektorze publicznym pensje pobierały osoby zmarłe – mówi Stellios Koutsoukos, dyrektor handlowy Athens Technology Center, firmy komputerowej sprzedającej oprogramowanie w Europie i wchodzącej na rynki afrykańskie oraz bliskowschodnie. – W przedsiębiorstwach prywatnych takie rzeczy są nie do pomyślenia, my ciężko na to wszystko pracujemy.

Wóz albo przewóz

Unia Europejska i Międzynarodowy Fundusz Walutowy utworzyły fundusz ratunkowy dla Grecji w wysokości 110 miliardów euro. Ateny dostaną pomoc, jeśli spełnią surowe warunki, zredukują wydatki publiczne, przyhamują przyrost długu, a następnie zaczną go redukować. Rząd przedstawił w parlamencie pakiet reform, które mają być głosowane w nadchodzącym tygodniu. Na myśl o nich pracownicy sektora publicznego i emeryci zaciskają pięści. Zrównanie wieku emerytalnego kobiet oraz mężczyzn i podniesienie go do 65 lat, 40-letni staż pracy zamiast obecnego 35-letniego przed przejściem na pełną emeryturę (96 proc. ostatniej pensji, czyli dwa razy więcej niż w Niemczech), zlikwidowanie emerytalnych trzynastek i czternastek, zezwolenie dużym firmom na zwalnianie do 5 proc. pracowników miesięcznie (teraz 2 proc.), cztero- a nie jedenastomiesięczna odprawa przy zwalnianiu z pracy, jeśli przepracowało się minimum 15 lat, zmniejszenie minimalnej pensji dla zatrudnianych po raz pierwszy do 750 euro.
Propozycje rządu Georgiosa Papandreu brzmią rozsądnie, w dodatku jeśli nie zostaną zrealizowane, UE i MFW nie wypłacą kolejnych transz pomocy. Tymczasem grecka ulica nie chce słyszeć o reformach. W przeciwieństwie do Estonii, Łotwy i Irlandii, które sprawnie wychodzą z tarapatów, nie ma społecznego przyzwolenia na zmiany. Związkowcy zapowiadający kolejne strajki cieszą się poparciem. Nie tylko oni założyli na oczy ciemne przepaski i odmówili oglądania rzeczywistości. Podobną postawę – jak wynika z sondaży – przyjęła prawie połowa Greków. Do niedawna jednak był to problem tej drugiej połowy, pomnażającej PKB, rzetelnie pracującej, głównie w prywatnych firmach, a nie kolekcjonującej przywileje. Od uruchomienia bailoutu sytuacja się zmieniła. Ta beztroska obciąży kieszenie nas wszystkich – Polska także uczestniczy w planie pomocowym.
Dobrze by było, gdyby Grek Zorba ograniczył zachwyty nad urokami katastrofy i w przerwie między przebieraniem nogami zechciał popracować, by samemu odłożyć grosz na emeryturę. Wyciąganie ręki w żadnym narodzie nie uchodzi za cnotę.
ikona lupy />
Andrzej Talaga / Forsal.pl