MARCIN PIASECKI, MIROSŁAW KUK:
Nie ma pan wrażenia, że europejskie banki po kilku kwartałach względnego spokoju znów czekają ciężkie czasy? Problemy Grecji czy Hiszpanii to w rzeczywistości problemy wielu banków na kontynencie europejskim...
MARIUSZ GRENDOWICZ*:
Największe zagrożenie wiąże się z powtórką sytuacji z Lehman Brothers. Nie mamy pewności, jak rozłożone jest ryzyko związane chociażby z sytuacją Grecji czy innymi krajami strefy euro, które borykają się z nadmiernym zadłużeniem. Przypomina to sytuację sprzed dwóch lat, kiedy to płynność na europejskim rynku międzybankowym się pogarszała i pojawiały się limity pożyczek dla konkretnych instytucji. Europie grozi sytuacja analogiczna do tej po upadku Lehman Brothers, a wszystko z powodu tego, że banki wzajemnie nie wiedzą, czy druga strona transakcji nie jest zbyt mocno zaangażowana w instrumenty związane z takimi krajami jak Grecja, Hiszpania czy Portugalia. Polskich banków ta kwestia nie dotyczy, ale przecież ponownie – jak jesienią 2008 roku – może pojawić się problem z płynnością walutową. Banki, które mają portfele kredytowe denominowane w walutach obcych finansowane złotym, mogą mieć problemy ze ściągnięciem długoterminowego finansowania z rynku. Zresztą kolejny raz widzimy, jak kryzysowe sytuacje potwierdzają tezę, że kredytów we frankach powinny udzielać te instytucje, które mają dostęp do danej waluty. My pozyskujemy waluty od naszego niemieckiego właściciela.
Reklama
Ale nawet pomijając tę kwestię, trzeba powiedzieć, że u nas sytuacja na rynku międzybankowym nie wróciła do stanu sprzed kryzysu. Nadal mamy bardzo niewielkie obroty. Nadal też głównym pośrednikiem w realokacji płynności jest NBP, który z jednej strony zbiera płynność od banków, z drugiej udziela pożyczek tym, którzy tej płynności potrzebują. Na szczęście sytuacja jest coraz lepsza – świadczy choćby o tym zbliżający się do jedności stosunek kredytów do depozytów.
Sytuacja nie jest więc aż tak zła. Kiedy ostatnio rozmawiałem z kolegami bankowcami z Węgier, podczas gdy ja mówiłem, że w Polsce sektor bankowy przygotowuje się do wyraźnego odbicia, oni twierdzili, że 2010 będzie znacznie trudniejszy od 2009.
Jak z punktu widzenia bankowca należałoby rozwiązać problem Grecji?
Podczas konferencji Międzynarodowego Instytutu Finansowego w Wiedniu, w której uczestniczyłem, dominował pogląd, że najlepszym rozwiązaniem byłaby jednorazowa restrukturyzacja długu Grecji, czy w ogóle krajów nadmiernie zadłużonych. Bo przecież może być tak, że kraje zagrożone niewypłacalnością nie będą w stanie spłacić swojego zadłużenia, nawet jeżeli będą bardzo odważnie cięły deficyt. A przecież takie cięcia mogą nieść za sobą kolejne zagrożenia – wywołać bunty i rewolucje.
Mówiąc obrazowo – gdyby Grecja była klientem detalicznym lub korporacyjnym BRE, musielibyśmy na obecnym etapie uznać jej kredyt za zagrożony. Wszelkie zabiegi, jak wydłużenie okresu spłaty, to tak naprawdę czarowanie się, to sytuacje, które w świecie bankowości nie mają miejsca. Uważam, że najzdrowszym rozwiązaniem byłaby jednorazowa restrukturyzacja długu, czyli de facto jego umorzenie w jakiejś części.
Ale to doprowadziłoby do chaosu w Europie, prawdopodobnej paniki na rynkach finansowych. To jest strasznie ryzykowne, bo przecież kolejne kraje mogłyby się ustawić w kolejce...
To jest rzeczywiście spory dylemat. W moim przekonaniu proces ten powinien być przygotowany i przeprowadzony w sposób kontrolowany. Inaczej niż w przypadku Lehman Brothers. Zauważmy, że lada chwila głównym właścicielem obligacji greckich będzie EBC, który już obecnie jest posiadaczem sporego portfela obligacji krajów Europy Południowej, w tym Grecji.
Ale to chyba niejedyny problem. W końcu kryzys pokazał np., że bankowość inwestycyjna była źródłem wielu ryzyk. Czy wyraźne oddzielenie bankowości detalicznej od inwestycyjnej to dobry pomysł?
Są dwie opinie: jedna mówiąca, że wydzielenie tych obszarów jest jak najbardziej słuszne i może to skutkować np. ustaleniem dwóch poziomów adekwatności kapitałowej. Niższego dla stabilnej działalności detalicznej, wyższego dla działalności inwestycyjnej, w szczególności na własny rachunek. Przy tym chodzi tu o to, aby depozytów zebranych np. od osób fizycznych nie inwestować w jakieś ryzykowne przedsięwzięcia. Ale jest też inna opinia podnoszona np. przez JP Morgana, która głosi, że różnorodność prowadzonej działalności działa stabilizująco na wyniki banków.
W obu scenariuszach kluczem jest zarządzenie ryzykiem, które powinno spoczywać na instytucji. Uważam, że choć bankowość uniwersalna jest dobrym rozwiązaniem, to jednak trzeba wydzielić z niej najbardziej ryzykowne obszary aktywności (np. inwestycje typu private equity czy działalność związaną z funduszami hedgingowymi). BRE Banku, tak jak zasadniczo całego polskiego sektora bankowego, dylemat ten jednak nie dotyczy, bo już dawno odeszliśmy od inwestowania na własny rachunek czy angażowania się w działalność private equity.
Czy odległa, choć nieuchronna, perspektywa zmian zasad działania banków – tzw. Bazylea III, niepokoi pana jako prezesa jednego z największych banków?
Te zmiany skupiają się na kilku obszarach. Ze zwiększonymi wymogami kapitałowymi polskie banki powinny sobie bardzo łatwo poradzić. Kolejne zagadnienie to prewencyjne tworzenie rezerw, w kontekście którego mogą się pojawić potencjalne negatywne konsekwencje podatkowe. Dodatkowo może przyczyniać się ono do wypłaszczania wyników banków. Obie te kwestie nie powinny mieć jednak kluczowego znaczenia.
Inaczej jest z płynnością i zagadnieniem udzielania kredytów w walucie innej niż macierzysta. Obie są ze sobą po części powiązane. Nowe zasady dotyczące płynności mówią, że kredyty o zapadalności powyżej jednego roku będą musiały być finansowane stabilnymi depozytami również o zapadalności powyżej jednego roku. Nie jest to problemem np. w Hiszpanii, gdzie depozyty o terminie zapadalności powyżej dwóch lat stanowią ponad 30 proc. ogółu, ale już w Polsce to zaledwie 1 proc. oszczędności klientów. Nawet biorąc pod uwagę tzw. osady, czyli to, co właściciele kont trzymają na rachunkach bieżących, które również uznawane są za stabilne depozyty, to i tak mamy spore wyzwanie przed całym sektorem. Tymczasem w Polsce banki działały od lat według schematu – wezmę od klienta pieniądze na trzy miesiące, a z nich udzielę kredytu na 30 lat.
Czyli banki będą miały problem. Jak go rozwiązać?
Można podjąć kilka działań, które wydłużą średnie terminy zapadalności depozytów. Można np. znieść podatek Belki dla oszczędności długoterminowych. Ale można też działać za pomocą instrumentów hurtowych – tymi mogłyby być obligacje niezabezpieczone lub listy zastawne. W całej Europie działalność hipoteczna banków jest finansowana właśnie przez emisje listów zastawnych. Polska jest jedynym krajem, gdzie ten model nie funkcjonuje. W latach 90. została co prawda podjęta decyzja o wyborze – w sposobie finansowania bankowości hipotecznej – modelu niemieckiego, czyli uruchomienie wyspecjalizowanej bankowości hipotecznej, w ramach której banki hipoteczne miały masę obostrzeń (np. poziom LTV, konieczność posiadania wydzielonej hipoteki na nieruchomości) w udzielaniu tych kredytów. W tym samym jednak czasie banki uniwersalne pożyczały pieniądze praktycznie bez jakichkolwiek ograniczeń. W zderzeniu z rynkiem banki hipoteczne nie miały szans, a batalię o hipoteki bezdyskusyjnie wygrały instytucje uniwersalne. W efekcie banki hipoteczne emitowały listy zastawne jedynie w śladowych ilościach, a rynek tych instrumentów nie przyjął odpowiednich rozmiarów. Potrzebne są więc nowe rozwiązania prawne.
*Mariusz Grendowicz
od marca 2008 roku szef BRE Banku. Wcześniej m.in. w ABN Amro, był też wiceprezesem BPH odpowiedzialnym za korporacje