Stany Zjednoczone i reszta Zachodu postrzegają subkontynent jako geostrategiczną przeciwwagę dla Chin. Dzielą z nim podstawowe wartości – Indie są konstytucyjną demokracją z rządami prawa. Dlatego Waszyngton rozwija współpracę wojskową z Delhi, a w 2008 roku zawarł z indyjskim rządem porozumienie o współpracy nuklearnej, choć Hindusi nie podpisali układu o zakazie rozprzestrzeniania broni nuklearnej (NPT) i gdyby tylko chcieli, mogą bezkarnie sprzedawać ją lub przekazywać innym państwom. W tym wypadku jednak potrzeby geopolityczne przeważyły nad literą prawa. W Pekinie porozumienie wywołało burzę, Chińczycy uznali je za część strategii okrążania ich przez Amerykanów.

Mit wspólnoty

W ostatnich latach w publicystyce międzynarodowej karierę zrobiły dwa błyskotliwe określenia, Chimeryka i Chindie. Pierwsze wprowadzone w obieg przez brytyjskiego historyka Nialla Fergusona (głosił swoje tezy także w „Europie”, tygodniowym dodatku „Dziennika”) sugerowało tak ścisły związek gospodarczy Chin i Ameryki, że wyklucza on konflikt. Obecnie z pewnością tak, ale w przyszłości? Obie potęgi postrzegają się jako potencjalni przeciwnicy militarni, a Pekin rozbudowuje swoją armię pod kątem ewentualnego konfliktu z USA. Nie inaczej wyglądają sprawy z Chindiami, teorią sformułowaną przez indyjskiego polityka Jairama Ramesha. Chiny i Indie miałyby w tej koncepcji uzupełniać się, rozwijać komplementarnie i docelowo tworzyć największy rynek towarów i usług na świecie.
Z pozoru koncepcja Chindii wygląda sensownie. Oba kraje odnotowują solidny przyrost PKB i mają najlepsze perspektywy rozwojowe spośród największych gospodarek świata. Chiny stały się niedawno drugą gospodarką świata pod względem wartości PKB – kilka tygodni temu zepchnęły z tej pozycji Japonię – Indie zajmują wprawdzie dopiero jedenastą pozycję, ale jeśli chodzi o tempo rozwoju, niemal im dorównują, w drugim kwartale tego roku odnotowały wzrost PKB o 8,8 procent w porównaniu do tego samego okresu 2009 roku. W Chinach wskaźnik ten wynosi w tym samym okresie 10,3 proc.
Reklama
Pozornie oba systemy gospodarcze nie są konkurencyjne, wręcz się uzupełniają. Chiny są mocne w przemyśle wytwórczym, Indie – usługach, które stanowią 55 procent ich PKB przy ledwie 25-proc. udziale produkcji towarowej. Chiny wytwarzają komputerowy hardware, Indie – software. Chiny mają mocną pozycję na rynkach towarowych, Indie – finansowych. Chiny mają lepszą infrastrukturę – drogi, koleje, mosty, Indie – lepsze sieci komputerowe. Chiny lepiej wykształconą populację, Indie – większy odsetek ludzi młodych w społeczeństwie. Wzrasta ich wymiana handlowa, która w tym roku osiągnie około 60 miliardów dolarów.
Obok gospodarczej komplementarności obie potęgi łączą także strukturalne podobieństwa, są one raczej osobnymi cywilizacjami z wieloma narodowościami i językami niż państwami w europejskim rozumieniu. Borykają się nawet z podobnymi problemami – separatyzmem w granicznych prowincjach, wykluczeniem ludności wiejskiej z głównego nurtu rozwoju, co prowadzi do jej spontanicznych buntów, niekontrolowaną migracją do miast, nadmiernym zatruciem wód i powietrza.
Ich sojusz i ścisła współpraca bez wątpienia zdominowałyby świat nie tylko na najbliższe dziesięciolecia, ale nawet stulecie. Problem w tym, że we wzajemnych relacjach Pekinu i Delhi więcej jest jednak rozbieżności niż punktów wspólnych, w dodatku oba kraje nadganiają w dziedzinach, w których silny jest konkurent. Indie inwestują na przykład w infrastrukturę, Chiny w software, co powoduje, że stopniowo tracą komplementarność, podstawę teorii Chindii. Różnice interesów są już tak duże, że tygodnik „The Economist” uznał nawet spór chińsko-indyjski za największy potencjalny konflikt XXI wieku.
Obie potęgi, jak wykazał raport Międzynarodowego Instytutu Studiów Strategicznych (IISS), znalazły się w czołówce państw zwiększających budżety obronne, w czasach gdy państwa zachodnie tną wydatki na obronność.

Strategia osaczania

Chiny nie uważają wprawdzie Indii za głównego konkurenta, to rola dla Ameryki, ale Delhi nie może czuć się spokojnie. Nieoficjalnie oskarża Pekin o wchodzenie w jego sferę interesów, a wręcz o stosowanie strategii osaczania. Rozwój chińskiej ekspansji w Azji Południowej i Południowo-Wschodniej pokazuje, że nie są to obawy bezpodstawne.
Od dziesięcioleci Chiny współpracują z Pakistanem, głównym rywalem Indii, dzielą się z nim technologią nuklearną, sprzedają broń, zainwestowały w port naftowy i przeładunkowy Gwadar, nieopodal Iranu. Pekin jest też najbliższym sojusznikiem Birmy rządzonej przez juntę i skazanej za to na międzynarodowy ostracyzm. Zbudował tam ropociąg oraz gazociąg i stał się głównym partnerem handlowym tego kraju. Inwestuje w Bangladeszu. Na Sri Lance, gdzie jeszcze w latach 70. wojska indyjskie wymuszały zawieszenie broni między tamilskimi separatystami a rządem, buduje port Humbantota.
To realizacja strategii wychodzenia na Ocean Indyjski, gdzie Chiny chcą dominować nie tylko ekonomicznie, ale też militarnie, dlatego planują lub już budują bazy wojskowe w zaprzyjaźnionych krajach i rozwijają flotę. Mają ku temu powody. Przez ten akwen dociera do Państwa Środka większość ropy i gazu kupowanych w Afryce i Zatoce Perskiej, tędy też płynie gros chińskich towarów do Europy i na Bliski Wschód. Tymczasem Indie uważały Ocean Indyjski, a szczególnie jego północną część, za swoją strefę wpływów strzeżoną przez bazę morską na Nikobarach. Chiny i Indie mają ponadto od dziesięcioleci gorącą granicę w Himalajach, Pekin oskarża Indie o zwiększanie liczby wojsk w spornych prowincjach, Delhi zaś Pekin o ekskursje chińskich żołnierzy w głąb terytorium kontrolowanego przez Indie.
Choć relacje między obiema potęgami są wciąż poprawne, od czasu do czasu odbywają się nawet wspólne manewry wojskowe w mikroskali i kurtuazyjne wizyty dowódców, w powietrzu zaczyna jednak pobrzmiewać szczęk broni. Oba państwa rozwijają technologię rakietową i kosmiczną. Trzy lata temu Pekin zestrzelił eksperymentalnie swojego satelitę, w wypadku realnej wojny los ten mogłyby podzielić indyjskie satelity komunikacyjne i szpiegowskie. Indie z kolei niemal ukończyły program Agni 5, czyli rakiety przenoszącej głowice nuklearne o zasięgu 6 tys. kilometrów, która mogłaby z powodzeniem razić cele na całym terytorium Chin. Nie przypadkiem w Delingha w prowincji Qinghai Chińczycy z kolei umieścili bazę rakiet dalekiego zasięgu DF-31s i DF-31As. Ich jedynym możliwym celem są miasta Indii.
Ruchy te można by odczytać jako zwykłą zapobiegliwość, gdyby Indie i Chiny nie zaczęły konkurować na zapalnym polu – w pozyskiwaniu surowców energetycznych. W wyścigu tym Chiny są daleko w przedzie, tym bardziej agresywne muszą być Indie, by zapewnić sobie paliwa dla swojej kwitnącej gospodarki. Oba kraje intensyfikują wydobycie węgla i pozyskiwanie energii odnawialnej, ale to nie wystarczy dla zaspokojenia ich potrzeb. Muszą kupować ropę i gaz. Ruszą na polowanie na te same tereny łowieckie.
Polskie obroty handlowe z Indiami to około miliard dolarów rocznie, z Chinami – pięć razy więcej, podobne proporcje ma cała Unia Europejska. Jednak udział Indii w handlu i inwestycjach będzie rósł i nie tylko na Oceanie Indyjskim, ale i na Starym Kontynencie staną się one silnym rywalem Pekinu stawiającym w dodatku na polityczną i militarną współpracę z Zachodem. Jesteśmy skazani na częstsze wizyty naszych polityków w Delhi, tego kierunku polska dyplomacja po prostu nie może odpuścić.

>>> Polecamy: Azja to przyszłość ekonomiczna świata

ikona lupy />
Tempo wzrostu Chin i Indii / DGP