Po raz pierwszy od 27 lat Unii Europejskiej grozi prowizorium budżetowe. W zeszłym tygodniu Parlament Europejski nie zdołał uzgodnić kompromisu z krajami członkowskimi w sprawie przyszłorocznych wydatków. Największych oszczędności domaga się Wielka Brytania. Premier David Cameron uważa, że skoro z powodu kryzysu brytyjski rząd musi ciąć wydatki, zacisnąć pasa powinna także Bruksela. Jeśli porozumienia nie uda się osiągnąć w grudniu, od nowego roku budżet Unii będzie wypłacany w miesięcznych ratach odpowiadających 1/12 zeszłorocznych wydatków. Awantura o przyszłoroczny budżet to zapowiedź znacznie ważniejszej dla Polski batalii o kształt następnego programu finansowego Unii na lata 2014 – 2020. Nasz kraj może na niej stracić dziesiątki miliardów euro subwencji.
Czy UE może jeszcze uniknąć prowizorium na przyszły rok i wszystkich negatywnych skutków, które są z tym związane?
Mamy taką nadzieję. W tym tygodniu uzgodniliśmy nowy projekt budżetu na 2011 rok. Liczymy, że zostanie zaakceptowany jeszcze w grudniu zarówno przez Radę UE, jak i Parlament Europejski.
Ale nowa wersja projektu budżetu jest niemal identyczna z poprzednią. Dlaczego tym razem miałoby się udać?
Reklama
Obie strony sporu, rządy krajowe i PE, są bardziej świadome kłopotów, jakie niesie ze sobą działanie na mocy prowizorium, ujawniły się też potencjalne koszty braku porozumienia. Dlatego mam nadzieję na otrzeźwienie. W starciu z rządami pozostajemy nieustępliwi w jednym punkcie: chodzi o tzw. mechanizm elastyczności (część pieniędzy niewykorzystanych przez państwa członkowskie nie jest im zwracana, ale uzupełnia budżet UE na następny rok – red.), który jest Unii niezbędny, jeśli chce ona reagować na nowe wyzwania. Od 2007 roku dzięki niemu pozyskaliśmy 8 mld euro, które przeznaczono m.in. na dokończenie budowy systemu nawigacji satelitarnej Galileo, programy pomocowe dla Afryki, a w Polsce na budowę terminalu LNG w Świnoujściu czy modernizację elektrowni w Bełchatowie. Teraz dzięki mechanizmowi elastyczności chcemy przyspieszyć prace nad eksperymentalnym reaktorem jądrowym ITER. To francuski pomysł, ale poza Paryżem mogą na nim skorzystać także inni.
Aby doszło do porozumienia, muszą się zgodzić wszystkie państwa członkowskie. Czy naprawdę sądzi pan, że David Cameron przyjmie teraz to, co już raz odrzucił?
Brytyjski premier pokazał rodakom, że potrafi być nieustępliwy. Teraz czas na elastyczność, zważywszy na negatywne konsekwencje prowizorium budżetowego dla Londynu.

>>> Czytaj tez: Raport FT o Polsce: Świetlana przyszłość Polski pod znakiem zapytania

Czyżby Brytyjczycy także mieli stracić na prowizorium?
Z jednej strony brak budżetu oznacza dla Londynu mniejsze wpłaty do unijnej kasy, ale z drugiej – brak rekompensat za wypłacone awansem dopłaty dla rolników (dopóki unijny budżet nie zostanie przyjęty, państwo nie dostanie zwrotu zaliczek wypłaconych na rzecz wsi – red.). Ta niedogodność uderza także w Irlandię, pogarszając i tak fatalną kondycję budżetową tego kraju. Zaś załamanie irlandzkiego rynku miałoby fatalne skutki dla brytyjskich firm: jako partner handlowy Zielona Wyspa jest dla nich nawet ważniejsza od Chin.
Co prowizorium oznacza dla Polski?
Sporządziliśmy listę 11 krajów Unii, które najwięcej stracą na nieprzyjęciu budżetu. Nie ma na niej Polski. Jest natomiast kilka krajów starej Unii, jak choćby Francja, która oczekuje zwrotu jeszcze większych dopłat dla rolników niż Irlandia. Łącznie na zwrot zaliczek rolnych na początku przyszłego roku brakuje nam ok. 24 mld euro. W tej batalii nie jest więc tak, że biedniejsze kraje są na łasce bogatszych.
A fundusze strukturalne?
Tu jest mniejszy problem niż w rolnictwie, bo kraje członkowskie dostały już zaliczki i nie muszą na razie nic wykładać z własnych budżetów. Kłopot pojawi się pod koniec przyszłego roku, gdy środki z Brukseli zostaną wyczerpane. Ale mam nadzieję, że do tego czasu prowizorium nie będzie obowiązywać. Istnieje natomiast o wiele większe zagrożenie. Jeśli w nowy rok wejdziemy z prowizorium, nie będziemy mieli rezerw na wypadek nadzwyczajnych zdarzeń. Gdy wiosną powódź zniszczyła południe Polski, Warszawa po raz pierwszy ubiegała się o wsparcie z unijnego Funduszu Solidarności. Prowizorium uniemożliwia jego uruchomienie, podobnie jak Funduszu Dostosowań do Globalizacji, z którego Polska także zamierza korzystać.
Unijny portal Euractiv twierdzi, że odpowiedzialność za kryzys budżetowy spada nie tylko na Wielką Brytanię, Holandię i Szwecję, ale także na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jerzego Buzka. Podobno nie znał umiaru w walce o prerogatywy europarlamentu dotyczące wpływu na finanse UE, nie rozumiał, że pogrążona w kryzysie Europa jest już inna niż przed dwoma czy trzema laty.
Przede wszystkim te trzy kraje postawiły sprawę na ostrzu noża, a główna batalia rozgrywała się między delegacjami rządowymi, nie zaś z Parlamentem Europejskim. W samym PE znacznie bardziej wojowniczy od Jerzego Buzka byli szefowie frakcji politycznych. Wspomnę choćby przewodniczącego liberałów Guy Verhofstadta, który domagał się radykalnego wzmocnienia wpływu europarlamentu na wydatki Wspólnoty. Paradoks polega na tym, iż najmniejszą ochotę na partnerskie traktowanie europarlamentu miały koalicje rządowe ze Skandynawii, Anglii i Holandii, w skład których również wchodzą liberałowie.

>>> Polecamy: Polska jedną z sześciu największych gospodarek w Unii Europejskiej

Kryzys wokół budżetu na 2011 rok to zwiastun tego, czego można się spodziewać po znacznie ważniejszej dla Polski batalii o wieloletnią ustawę finansową na lata 2014 – 2020?
Obawiam się, że tak. Już w trakcie rozmów o warunkach finansowych poszerzenia Unii o 10 państw w 2004 roku było trudno, a w czasie negocjacji nad budżetem 2007 – 2013 jeszcze ostrzej. Od tego czasu sytuacja UE pogorszyła się tak gospodarczo, jak politycznie. Przybyło problemów, ubyło solidarności. Mamy nową koalicję w Wielkiej Brytanii, protesty społeczne we Francji, eurosceptyczny zwrot w Holandii i wzrost antyunijnych nastrojów społecznych w Niemczech. W tym niekorzystnym klimacie doprowadzenie do porozumienia 27 krajów będzie niezwykle trudne.
Kluczowe w tym rozdaniu będzie stanowisko Niemiec – to kraj, który jest największym płatnikiem netto do unijnego budżetu. Jednak Berlin mocno zawiódł się na Grecji, Hiszpanii, Portugalii, czyli tych państwach, które przez wiele lat otrzymywały dziesiątki miliardów euro pomocy strukturalnej. Czy to nie usztywni stanowiska Niemców w przyszłych negocjacjach budżetowych?
Nie można tego wykluczyć. Ale jest też i pozytywna wiadomość: w czasie kryzysu Niemcy docenili witalność polskiej gospodarki. Gdy czyta się relacje choćby „Die Welt”, można odnieść wrażenie, że to pismo chce wprawić Niemców w kompleksy, przesadnie optymistycznie opisując sytuację w naszym kraju. A przecież Niemcy są najbardziej wymagającym krajem Europy, gdy idzie o standardy gospodarności.
Kanclerz Angela Merkel dała już znać Donaldowi Tuskowi, że także po 2014 roku możemy liczyć na pomoc strukturalną Unii?
Bardzo istotny będzie szczyt Polska – Niemcy 6 grudnia. Na agendzie rokowań znajdzie się nie tylko przyszły budżet, bo rozgrywka jest o wiele bardziej skomplikowana. Berlin chce mieć gwarancje, iż w przyszłości pieniądze niemieckich podatników będą sensowniej wykorzystane, a nade wszystko, że nie będą oni odpowiedzialni w całości za bankructwo innego kraju strefy euro. Wciągnięcie prywatnych wierzycieli w współodpowiedzialność jest sednem propozycji Niemiec i poprawki do traktatu lizbońskiego. By ją przeforsować, Berlin potrzebuje jednak Anglii, ale ta żąda w zamian drastycznego obcięcia unijnego budżetu.
Nawet jeśli Niemcy będą chciały dalej wspierać rozwój Polski, widząc, że dobrze wykorzystujemy unijne fundusze strukturalne, przecież nie da się tak skonstruować budżetu 2014 – 2020, aby pomoc popłynęła tylko do nas, a nie do krajów, które niemal zbankrutowały przez kryzys.
To prawda. Polityka spójności może zostać osierocona, jak to proponowała jeszcze w 2009 roku Komisja Europejska, gdyż nie będą z niej korzystały już tak wpływowe kraje, jak Hiszpania. Gdyby trzymać się tej wizji, to co prawda obecne zasady wypłaty funduszy by się nie zmieniły, ale niemal wszystkie regiony tego kraju straciłyby do nich prawo, bo byłyby już zbyt bogate. Madryt nie byłby więc zainteresowany utrzymaniem ambitnej polityki spójności. Stałaby się ona swoistą jałmużną dla biedniejszych krajów. Skróciłoby to zasadniczo żywot tej polityki, bo bogatsi nie mieliby interesu w tym, aby ją utrzymać. Nie możemy doprowadzić do polaryzacji między państwami starej Wspólnoty, które finansują fundusze strukturalne, a nową Europą, która je otrzymuje. Potrzebna jest polityka spójności rozumiana jako polityka rozwojowa: chodzi przecież także o wschodnie landy Niemiec i ich specyficzne problemy czy o obrzeża wielkich francuskich miast. Słowem, musimy stworzyć szeroki front przyjaciół spójności.
Wizerunek dynamicznej polskiej gospodarki, której warto pomagać, a także objęcie pomocą bogatych krajów starej Unii wystarczą, aby utrzymać fundusze strukturalne na dotychczasowym poziomie w warunkach kryzysu?
Są to warunki konieczne. Czy wystarczające, to zależy od kondycji gospodarczej Unii. Mam nadzieję, że zaprocentuje zaufanie, jakie zdobywamy przez styl pracy. Przed publikacją tzw. przeglądu budżetowego nie wyciekł do prasy ani jeden z bardzo przecież interesujących dla dziennikarzy dokumentów. Tego wcześniej nigdy nie było. Dzięki temu byliśmy wolni od nacisków ze strony państw Unii, Komisja Europejska mogła w pełni wykorzystać swoje uprawnienia inicjatywy ustawodawczej i forsowania ogólnoeuropejskiego interesu.
Największy opór przeciwko utrzymaniu potężnych funduszy strukturalnych stawia rząd Davida Camerona. Można jednak podejrzewać, że w tym przypadku chodzi o zachowanie brytyjskiego rabatu – wynegocjowanego przed 26 laty przez Margaret Thatcher mechanizmu ulgi dla Zjednoczonego Królestwa (Londyn mniej dorzuca się do Wspólnej Polityki Rolnej). Czy nie lepiej byłoby od razu rozładować atmosferę, zapowiadając, że rabat pozostanie także po 2014 roku?
Z naszej strony wystarczającym gestem było stwierdzenie, że Komisja Europejska jest gotowa położyć na stole negocjacji nad budżetem Unii po 2014 roku wszystkie zagadnienia, że nie będzie tematów tabu. Jednak rabat jest dla Anglików zdobyczą symboliczną, prestiżową, a nie tylko finansową. Z uwagi na zmianę struktury budżetu Unii, a przede wszystkim na stały spadek udziału w nim wydatków rolnych, wartość przywileju brytyjskiego maleje i tym samym po roku 2009 pogarsza się pozycja netto Wielkiej Brytanii. To rzecz jasna usztywnia stanowisko Camerona w nadchodzących rozmowach.

>>> Czytaj też: Polska szkoła inwestowania szturmuje niemiecką twierdzę

W niedawnych negocjacjach nad budżetem Unii w 2011 roku niespodziewanie niektóre nowe kraje UE stanęły po stronie tych państw, które dążą do ograniczenia wydatków Brukseli. Czy wspólny front Europy Środkowej w walce o utrzymanie polityki spójności załamuje się?
Tu nikt nie zastąpi Polski w roli przywódcy koalicji krajów walczących o solidarną Europę. Ale rzeczywiście, niektórzy z naszych sąsiadów nie rozumieją, gdzie leży ich interes. Czasem postępują tak ze względów ideologicznych: wydaje im się, że skoro w czasach kryzysu muszą oszczędzać, to i oszczędzać musi Bruksela. Tyle że budżet Unii jest podobny do budżetów narodowych tylko z nazwy. Tak naprawdę to narzędzie inwestowania w rozwój, którego Europa potrzebuje dziś bardziej niż kiedykolwiek. Po wtóre, politycy w niektórych nowych krajach członkowskich nie zawsze dobrze rachują. Czesi doszli np. w pewnym momencie do wniosku, że już w perspektywie finansowej 2014 – 2020 staną się płatnikami netto. Mogę zapewnić, że absolutnie się nimi nie staną.
Hiszpania potrzebowała aż trzech siedmioletnich budżetów Unii zawierających hojne fundusze strukturalne, aby dogonić średni poziom rozwoju Wspólnoty i to startując z relatywnie wyższego punktu niż Polska. Czy mamy szansę to powtórzyć?
To realne, ale pod warunkiem że nie dojdzie do załamania strefy euro. Wtedy potrzebne będą przecież setki miliardów na ratowanie słabszych państw unii walutowej przed bankructwem. Te same pieniądze mogłyby posłużyć wsparciu wysiłków Polski i innych, nowych państw członkowskich. Trzeba powiedzieć jedno: od początku naszej drogi do Europy nie mamy takiego komfortu i tej miary solidarności, jaką cieszyły się kraje śródziemnomorskie. Nie żyjemy już w Europie optymizmu i dobrej koniunktury, a to coraz bardziej odbija się na budżecie Brukseli.
Obok funduszy strukturalnych drugim wielkim źródłem pomocy Brukseli dla Polski są fundusze dla wsi. W przyszłym roku powinniśmy z tego tytułu otrzymać 4 mld euro. Jednak wysokość dopłat bezpośrednich dla polskich rolników w przeliczeniu na hektar wciąż jest 2 – 3 razy niższa niż na przykład w Niemczech czy Francji. Czy w warunkach kryzysu i oszczędności będzie możliwe wyrównanie tej dysproporcji po 2014 roku?
Pełne wyrównanie być może nie, ale zasadnicze spłaszczenie dysproporcji z pewnością tak. Dziś także w starej Unii są przecież pod tym względem poważne różnice – np. między Wielką Brytanią a Francją. Wynikają one z jednej strony z odmiennych warunków naturalnych i kosztów produkcji w poszczególnych regionach, z drugiej z zaszłości historycznych.
Czy Polska powinna stawiać na ostrzu noża sprawę pełnego wyrównania dopłat?
Nie można zapominać o szerszym kontekście debaty budżetowej, też o powracającym pomyśle renacjonalizacji Wspólnej Polityki Rolnej – czyli przerzucenia ciężaru wypłat subwencji dla wsi z unijnego budżetu na budżety państw członkowskich. To byłoby dla Polski najgorsze rozwiązanie, bo przecież nie stać nas na dofinansowywanie rolników w takim samym stopniu, jak rządów w Paryżu czy Londynie. W ogóle w tej debacie polski premier nie musi akurat występować na pierwszej linii ognia. Zdecydowanym obrońcą polityki rolnej jest bowiem Francja. Dla Warszawy rozpraszanie uwagi na wszystkie priorytety nie byłoby najlepszą strategią. Rolnictwo jest bardzo ważne, ale największe korzyści Polska czerpie z polityki spójności.

>>> Polecamy: Orłowski: Polska powinna mieć euro, które sprzyja stabilizacji gospodarki

Były szef Komisji Europejskiej Jacques Delors w niedawno opublikowanym artykule w „Financial Times” zaapelował o utworzeniu niezależnego systemu finansowania Unii, nawet w formie podatku europejskiego. Chodzi o to, aby bogate kraje UE za każdym razem nie szantażowały biedniejszych państw groźbą wstrzymania wpłat. Czy to dobre rozwiązanie?
Ja sam przedstawiłem w sierpniu pomysł idący w tym kierunku. Wiem, że w wielu państwach Unii nie jest on popularny. Ale rozmowa o zasilaniu budżetu przez źródła własne ma sens. Dziś chodzi o to, by zmniejszyć składki krajowe i ułatwić konsolidacje finansów publicznych.
Myśli pan rzeczywiście o podatku europejskim?
Na razie nie ujawnię szczegółów mojej propozycji. Jako liberał nie jestem entuzjastą ciężarów podatkowych.
Od wielu miesięcy znajduje się pan w centrum debaty budżetowej, miejscu ścierania się potężnych interesów i nacisków największych stolic Unii. To trudna psychicznie próba?
Najtrudniejsze czasy przeżyłem na początku lat 90., gdy rodziła się gospodarka rynkowa w Polsce i zaczynała się prywatyzacja. Dziś jestem zahartowany. Martwi mnie tylko narastający klimat egoizmów narodowych, uwiąd solidarności europejskiej. Pojawiliśmy się w Unii o jedno pokolenie za późno.
ikona lupy />
Unia Europejska, Polska. Fot. Shutterstock / Inne