Czy mamy już Europę dwóch prędkości?
Od początku Unii Europejskiej mamy do czynienia z wieloma prędkościami, bo nie wszystkie kraje nadążają za jej standardami. Jest strefa euro i non-euro, jest strefa Schengen, ale nie dla wszystkich, są wreszcie wyjątki i okresy przejściowe dla nowych krajów. Gorączkowa akcja ratowania euro zrodziła jednak realne niebezpieczeństwo rozdwojenia Unii. Z ekonomicznego przymusu i nie przeciw Polsce.
Ostatni, piątkowy szczyt strefy euro to porażka?
11 marca klub euro zebrał się po to, by przekonać i uspokoić rynki finansowe. Po reakcji tych ostatnich widać, że nie całkiem się to udało. Ostateczna dogrywka odbędzie się 24 marca już na szczycie całej Unii.
Reklama
Co możemy zrobić, by zapobiec rozdwajaniu się UE?
Polska wie, co ma robić. I robi. Jesteśmy rzecznikiem politycznym tych krajów, które nie chcą, by strefa euro spotykała się za zamkniętymi drzwiami. Jej remont, czyli tzw. pakt na rzecz konkurencyjności, oznacza tak głęboką interwencję w politykę gospodarczą poszczególnych krajów i funkcjonowanie całego wspólnego rynku, że w rzeczywistości dotyczy wszystkich 27 członków Unii. Gra idzie też o żywotne interesy Polski, np. czy opłaca się nam harmonizacja podatków lub liberalizacja rynku pracy. Dlatego powinniśmy w tym uczestniczyć, z prawem głosu, czyli modelowania przyszłości. Poza tym mielibyśmy parasol ochronny, na wypadek gdyby komuś przyszło do głowy spekulować polską walutą.
Wskakujemy do pociągu, który właśnie odjeżdża?
Wskoczyliśmy w biegu do unijnego pociągu w roku 2004, bo nie zatrzymał się na przystanku rozszerzenie UE. Przyspieszał wtedy – w postaci nowego traktatu i nowych zasad – zamiast się zatrzymać, by ułatwić wsiadanie nowym pasażerom ze Wschodu. Teraz chodzi o to, by nie odczepiono wagonów, w których siedzą Polska i kilka innych krajów, wciąż płacących za bilet we własnej walucie. Wtedy, w roku 2004, był to przejaw braku wyobraźni tych zachodnich liderów, którzy utrudnili nam wsiadanie. Obecne przyspieszenie klasy euro jest wnioskiem z kryzysu. Nie zaś złośliwością wobec pasażerów klasy non-euro. Co więcej, Berlin, Paryż i Bruksela nie chciałyby zgubić naszej części Europy, bo pokładają w nas spore nadzieje. Zwłaszcza Niemcy, które miały własne, historyczne laboratorium w postaci landów wschodnich, doceniają sposób, w jaki nasza część Europy wygramoliła się o własnych siłach z ruin i pozostałości gospodarki socjalistycznej. Wydaje mi się, że postkomunistyczny Wschód, szczególnie Polska, Estonia czy Czechy, jest obszarem większej nadziei niż południe Europy.
W porównaniu z pierwotną propozycją niemiecką sformułowania pojawiające się na piątkowym szczycie w kontekście paktu na rzecz konkurencyjności są mocno wygładzone i mniej konkretne. Czy siła przygotowywanych reform nie zostanie osłabiona?
Nastąpiło rozmiękczenie i dlatego rynki finansowe powitały pakiet bez entuzjazmu. To osłabienie było nieuchronne, odkąd propozycja niemiecka spotkała się z rozbieżnymi interesami pozostałych 16 krajów strefy euro. Weźmy choćby pierwotny zamysł rezygnacji z indeksacji płac, która w Belgii czy Luksemburgu jest uświęcona przez tradycję. Każda próba ingerencji w podatki korporacyjne wywołuje sprzeciw Irlandii czy Słowacji, które widzą w niskich podatkach swoją przewagę konkurencyjną itd.
Czy determinacja Niemców jest wystarczająco duża, by przeforsować własne projekty?
W długofalowym interesie Polski jest wspólnota gospodarcza bliższa standardom niemieckim niż śródziemnomorskim. Dlatego dobrze życzę próbom dyscyplinowania strefy euro na modłę niemiecką, chociaż rozumiem, iż ten swoisty dyktat może się nie podobać wielu krajom. Zwłaszcza że rząd w Berlinie znajduje się pod ciągłą presją wyborów w rozmaitych landach, a reszta Europy nie chce być zakładnikiem tych wewnętrznych problemów. A niemieckie media prezentują ustalenia ostatniego szczytu UE jako zamianę unii monetarnej w unię transferową, czyli taką, w której pieniądze podatników niemieckich będą ratowały inne kraje.
Czym skończy się ta batalia?
Spodziewam się, że na koniec marca tego roku ostateczny plan naprawy strefy euro zbliży się do nordyckich standardów, zwłaszcza gdy rynki będą się chwiały, a wraz z nimi oprocentowanie obligacji portugalskich czy hiszpańskich.
Czy taki scenariusz leży w naszym interesie?
Należy dobrze życzyć wysiłkom uzdrawiającym strefę euro, bo wspólna waluta jest naszym przeznaczeniem. I znaleźć dla siebie miejsce w procesie naprawy. Na dłuższą metę żaden kraj, podobnie jak żadna rodzina, nie może żyć ponad stan. W naszym interesie leży strefa euro, która będzie źródłem wzajemnej wiarygodności, a nie kłopotów.
Obrona stabilności euro to największe wyzwanie od czasu powstania Wspólnoty Europejskiej. Wspólna waluta stała się symbolem całego projektu zjednoczenia Europy. Testujemy zatem kryzysową teorię integracji, wedle której UE rozwija się poprzez kryzysy. Dorastając do obecnego wyzwania, Unia przyspiesza w sprawach, które wcześniej wydawały się niemożliwe do uzgodnienia. Na przykład mamy powszechną zgodę co do wglądu Brukseli w projekty budżetów poszczególnych państw, zanim zostaną wprowadzone do narodowych parlamentów. Nazywa się to europejski semestr. Pod ciśnieniem kryzysu integracja wspina się na wyższy szczebel. Nie możemy zostać z tyłu.
Ale czy wchodząc do paktu na rzecz stabilności, nie będziemy musieli zrzucać się np. na wykup długu Grecji czy Irlandii? To mogłaby być dla nas skórka za wyprawkę.
Ubożsi uczestnicy klubu euro mają kłopot z wytłumaczeniem, że trzeba uczestniczyć w zrzutce na innych, znacznie bogatszych. Słowacy niechętnie patrzą na 800 mln euro daniny na rzecz ratowania bogatszej Grecji. Dlatego kilka krajów strefy euro, konkretnie sześć, które rynki obdarzają najwyższym zaufaniem (tzw. notowanie AAA), widzą w Szwecji, Danii i Polsce lepszych partnerów w kształtowaniu przyszłości strefy euro niż niektóre kraje śródziemnomorskie. A nam potrzebne jest zaufanie, bo sytuacja na rynkach finansowych wciąż pozostaje chwiejna, a nie mamy takiego parasola ochronnego, jaki rozpięto nad Grecją i Irlandią.
To jak się zabezpieczyć?
Najlepszym bezpiecznikiem na dłuższą metę jest członkostwo w uzdrowionej strefie euro. Tymczasowo, obok tzw. elastycznych linii kredytowych Międzynarodowego Funduszu Walutowego, kraje spoza strefy euro mają do dyspozycji instrument zwany Balance of Payments Facility. To gwarancje budżetu europejskiego na rzecz pożyczek dla zagrożonych krajów, wykorzystane dotąd przez Rumunię, Węgry i Łotwę. Inne formy asekuracji związane z europejskim mechanizmem stabilizacji budowanym dla strefy euro pozostają sprawami otwartymi. Prawdopodobnie warunkiem uczestniczenia w mechanizmach wzajemnej asekuracji jest dobrowolna deklaracja finansowa, na miarę naszych możliwości. Są one skromne, ale jestem dumny, gdy widzę polskie deklaracje wszędzie tam, gdzie potrzeba świadectwa solidarności. Na przykład teraz, gdy Europa zrzuca się na pomoc humanitarną dla uchodźców z Libii i widzę polską deklarację pieniężną, a milczą nasi sąsiedzi z Europy Środkowo-Wschodniej. Dlatego ufam, że nas stać na zadeklarowanie udziału w europejskim mechanizmie antykryzysowym, który mógłby asekurować Polskę, gdyby zaszła taka potrzeba.
Jak możemy wykorzystać naszą prezydencję?
Oczekiwania wobec polskiej prezydencji są duże, a jedynym znakiem zapytania jest zbieżność w czasie z wyborami parlamentarnymi. Obyczaj Unii Europejskiej nakazuje krajom sprawującym rotacyjną prezydencję neutralność, czyli wstrzemięźliwość w prezentowaniu własnych racji. Wydaje się jednak, że tym razem trzeba będzie naruszyć savoir-vivre, bo nikt nie zastąpi Polski w roli rzecznika solidarnej Europy. Mówimy bowiem w duchu tradycji „Za sprawy nasze i wasze”!
Przede wszystkim za korzystny dla nas budżet na lata 2014 – 2020.
Tak, bo to budżet budujący całą Europę. Polska prezydencja powinna odziedziczyć już uzgodnione zasady uzdrawiania strefy euro i koordynowania polityk gospodarczych. Taki jest ambitny plan przewodzących obecnie Węgrów. Nie chcą obciążenia swojej agendy kłopotliwymi sporami budżetowymi. Dlatego nasza wizja finansów unijnych po roku 2013 pojawi się w końcu czerwca, czyli już po przekazaniu prezydencji stronie polskiej. I od razu stanie się niewdzięcznym zadaniem. Niestety, rozmowy o pieniądzach dzielą i skłócają. Nie miejmy złudzeń, tym razem będzie jeszcze ostrzej, bo przybyło zwolenników zaciskania pasa. Ale musimy przez to przejść.
Są też inne bardzo ważne sprawy. Mówiąc językiem widowisk sportowych, można rzec, iż prezydencja to bardziej program obowiązkowy, sprawdzający solidność państwa, aniżeli program dowolny, realizujący własne priorytety. Kalendarz już jest, priorytety nakreślone, ale spadnie na nas sporo problemów, które przyniesie życie. Dziś wprowadziło na agendę problem arabski i pytanie o przyszłość energetyki jądrowej. A przecież Chorwaci oczekują daty wejścia do Unii Europejskiej. Bułgarzy i Rumuni, którzy naciskają premiera Węgier Viktora Orbana, będą dociskali Donalda Tuska, by wejść do strefy Schengen.
Na ile to, co się dziś dzieje w Afryce, może być groźne dla polskich interesów?
Było takie ryzyko, ale zostało uśmierzone. Otrzymaliśmy list sześciu krajów postulujący przesunięcie pieniędzy z sąsiedztwa wschodniego w stronę Morza Śródziemnego. Wspierano się niezbyt rzetelną statystyką zestawiającą Egipt z Mołdawią, by dowieść, że ta ostatnia otrzymuje znacznie więcej funduszy UE w przeliczeniu na głowę mieszkańca. Tymczasem Egipt należy porównywać z Ukrainą, a rekordowe zasilenie otrzymuje Palestyna.
Jestem zwolennikiem szybkiej pomocy humanitarnej dla Maghrebu, która zresztą płynie z Europy (to już ponad 70 mln euro), ale będę się kategorycznie przeciwstawiał próbom sięgania po środki Partnerstwa Wschodniego. Na szczęście rośnie świadomość, iż nie można przesyłać pieniędzy na drugą stronę Morza Śródziemnego w ciemno, bo to instrument finansowy, który ma stabilizować sąsiedztwo Europy, czyli musi być obwarowany konkretnymi warunkami. Wspomaganie reżimów, które nie potrafią rozwiązać elementarnych problemów swoich krajów stanowiących bombę demograficzną, nic nie daje. Mamy tego oczywiste dowody.
Czy nie boi się pan, że te wydarzenia przesuną jednak jeszcze bardziej środek ciężkości UE na południe?
Czy nam się to podoba, czy nie, stara Unia bardziej żyje problemami afrykańskich sąsiadów Europy niż europejskich sąsiadów zza naszej wschodniej granicy. Od lat wykonujemy pracę u podstaw, przekonując, że im większa Unia Europejska, tym większa odpowiedzialność za własny kontynent. Niestety, pamięć kolonialna sprawia, że dla Anglika ważniejsza jest Azja, dla Francuza – Afryka, a dla Hiszpanów – Ameryka Łacińska. Arabska wiosna ludów jeszcze bardziej odwraca uwagę od Wschodu, gdzie zresztą idzie jedna trzecia środków w ramach programu sąsiedztwa.
Afryka to problem ostatnich tygodni, a problemem ostatnich dni jest to, co wydarzyło się w Japonii, trzeciej gospodarce świata. Jaki wpływ może mieć ta katastrofa na Unię, która przecież ma własne kłopoty gospodarcze?
Środowe spotkania kolegium komisarzy z 27 krajów są ciekawą ilustracją tego, jak bardzo bieg zdarzeń modyfikuje założony program pracy. Szefowa unijnej dyplomacji Catherine Ashton omawia sytuację w Afryce Północnej, a komisarz ds. energii Guenther Oettinger ocenia wpływ katastrofy Japonii na strategię energetyczną Europy. Tego oczywiście nie było w planach, podobnie jak w roku 2010 akcji ratunkowych dla Grecji i całej strefy euro. Kryzys japoński nie pomaga w ożywieniu gospodarki UE, które i tak jest niepewne, narażone na rozmaite szoki zewnętrzne.
Czy to, co się dzieje z elektrownią Fukushima, nie zagrozi polityce energetycznej UE? Mieliśmy odchodzić od elektrowni węglowych, inwestując w atom, a już teraz Niemcy chcą, byśmy te plany zarzucili.
Cóż, obok stress testów dla europejskich banków będziemy mieli teraz testy dla siedemdziesięciu europejskich elektrowni jądrowych. Niemcy zawracają z atomowej drogi, Francuzi i Anglicy podtrzymują kierunek na energię nuklearną, Chiny budują dalej 27 z 62 reaktorów obecnie realizowanych na naszej planecie. Dla mnie jest oczywiste, iż opinia publiczna wymusi nowy ton w debacie o przyszłości energetyki zdominowanej dotąd przez kwestie klimatyczne.
Gdzie znajdzie pan nowe źródła finansowania Unii?
Na razie jesteśmy na etapie technicznych analiz, raczej poufnych, i tworzenia scenariuszy na przyszłość. Nie mam złudzeń co do istotnego powiększenia budżetu Unii w epoce powszechnego wezwania do oszczędności. Możliwe jest jednak, w ramach ograniczeń, dalsze, stopniowe przesunięcie środków do biedniejszych krajów, czyli tych na Wschodzie. Jestem zobowiązany przez Parlament Europejski, by 29 czerwca wraz z komunikatem, jak ma wyglądać budżet na lata 2014 – 2020, pokazać nowe źródła jego finansowania. Trzeba je znaleźć z dwóch powodów. Po pierwsze ministrowie finansów chcą obniżyć składkę płynącą wprost z budżetów państw, a stanowi ona 76 proc. budżetu Unii. Po drugie 12 proc. dochodów Wspólnoty stanowią cła, a my zaczynamy negocjacje z kilkoma grupami krajów, np. z Ameryką Łacińską, w sprawie liberalizacji handlu, co może obniżyć wpływy z tego tytułu. Na razie mamy sześć nominacji, ale zbliża się czas wyłonienia zwycięzcy. Inaczej niż ma to miejsce podczas gali w Los Angeles, nie oczekuję oklasków. Każdy z nominowanych ma swoje wady. Pasuje tu dewiza Lecha Wałęsy: „nie chcę, ale muszę”.
Jakie podatki wchodzą w grę i który mógłby być najbardziej strawny dla wszystkich?
Nasza krótka lista jest znana od października 2010 roku i zawiera udział w CIT, VAT, opłatę lotniczą, finansową, wpływy z sprzedaży uprawnień do emisji CO2 czy opłatę energetyczną. Nie chcę rozwijać tego wątku, ponieważ jest zbyt wcześnie. Mówimy zresztą o środkach własnych Unii, unikając słowa „podatek”. Sprawa źródeł finansowania wywołuje ogromne emocje. Nic dziwnego, bo w grę wchodzą interesy branżowe i narodowe. Ostateczną decyzję podejmą rządy na zasadzie jednomyślności, bo w tych sprawach żelazną zasadą jest suwerenność fiskalna 27 członków Unii.
Zaczyna się rozgrywka o wysoką stawkę. Fundusze europejskie do roku 2020 to wielka szansa cywilizacyjna i inwestycyjna dla Polski i innych krajów nadrabiających zaległości. Spożytkowały ją już Irlandia i kilka innych państw. Proszę zwrócić uwagę, jak zmieniała się Polska lokalna dzięki dofinansowaniu z Brukseli. Na samym Pomorzu jest obecnie 2,5 tys. takich projektów. Nie podejmowano by ich w gminach, powiatach i województwach, nie mając perspektywy dofinansowania z Unii.
To ile możemy dostać na kolejne siedem lat?
Nie dam się złapać za liczby. Chcę przedstawić budżet realistyczny, bo potrzebujemy zgody 27 krajów. W tym szczególnie państw, które dopłacają rocznie do unijnego budżetu miliardy euro. Cel jest prosty: dla polskich rolników, samorządów i tysięcy innych beneficjentów potrzebne będzie uzgodnienie dające wieloletnią przewidywalność.
Szczegółów nie chce pan zdradzić, ale rozumiemy, że kwota, na którą możemy liczyć, to trochę więcej niż te obecne 68 mld euro?
Moim celem jest przedstawienie przyzwoitego budżetu, na miarę Europy solidarnej, pomimo kryzysu i jawnego dążenia kilku krajów do cięcia swojej składki. Polska powinna pozostać głównym beneficjentem unijnego budżetu. Tylko tyle mogę na razie powiedzieć.
Na ile zmieni się sposób wykorzystania unijnych pieniędzy w dalszej perspektywie?
Do tej pory pieniądze z Unii zaspokajały pierwszy głód samorządów. Zaczęły one inwestować na potęgę, a Polska zaroiła się od tablic z gwiazdkami sygnalizujących współfinansowanie różnorakich projektów z pieniędzy unijnych. Następna siedmiolatka powinna mieć jednak kilka projektów strategicznych, np. coś w rodzaju polskiego TGV. Chodzi o zmianę naszego miejsca na mapie transportowej Europy. Spójrzmy, jakie projekty powstają w innych państwach. Duńczycy już nie tylko mają most do Szwecji, ale zbudują tunel, który połączy ich wyspy z niemieckimi autostradami. Przydałoby nam się kilka takich projektów, zupełnie przełomowych.
Ale czy to nie za duży rozziew między wizją a faktami? Właśnie ubiegamy się o zgodę Komisji na przesunięcie ponad miliarda złotych przeznaczonych na inwestycje kolejowe, których nie zdążymy wykorzystać, na drogi, i zdaje się, że robimy to bezskutecznie.
Piłka jest w grze. Zobaczymy...
Czy sprawność w wydawaniu przez nas unijnych pieniędzy jest argumentem w Brukseli za przyznaniem nam większych środków i całą polityką spójności?
Z Polski docierają mocne dowody uzasadniające korzyści z polityki spójności. Niestety, w kilku regionach Europy argumenty zbierają przeciwnicy tej polityki, wspomnę choćby południe Włoch, które wciąż nie nadąża za północą, pomimo dużych transferów finansowych. Na szczęście mamy Polskę, Estonię czy kilka innych nowych krajów Unii, w których sposób wykorzystania funduszy krzepi. Chciałbym, by na politykę spójności przeznaczać po 2013 roku jedną trzecią budżetu UE.
Ma pan wystarczające wsparcie naszych europosłów? Niedawno mówił pan z goryczą, że część z nich zajmuje się głównie pisaniem blogów i składaniem podpisu, by otrzymać dietę.
Nie będę się wdawał w polityczne porachunki. Nasza delegacja jest bardzo zróżnicowana. Na pewno Polska jako całość nie ma takiej mocy w parlamencie, do jakiej kwalifikują nas demograficzny potencjał i wynikająca z niego liczba mandatów. Mamy mocne pozycje w postaci Jerzego Buzka, Jacka Saryusza-Wolskiego, Jana Olbrychta, Danuty Huebner i innych osób. To jest siła, która w rozpoczynającej się pod koniec czerwca rundzie finansowej może zyskiwać punkty dla Polski.
Silnym argumentem na rzecz Polski mogłaby być dobra sytuacja naszej gospodarki i finansów. Jak pan ocenia list ministra Jacka Rostowskiego, w którym obiecał zejście z deficytem do 3 proc. PKB w przyszłym roku? Czy to realne?
List był niezmiernie potrzebny właśnie w obecnej sytuacji, gdy Europa pełna jest zagrożeń i niewiadomych. Gdy uwaga rynków i agencji ratingowych przesuwa się z kraju na kraj. To było bardzo ważne oświadczenie woli ograniczania deficytu. Teraz Unia bada jego treść wraz z wyliczeniami. Pamiętajmy jednak, że jest tylko kilka krajów, które nie mają nałożonej procedury nadmiernego deficytu, jak Estonia, Szwecja czy Luksemburg. Europejskie troski i problemy kryją się w innych regionach. Polska gospodarka ma dobre notowania.
Na ile realne jest ulgowe traktowanie naszego kraju ze względu na zmiany w systemie emerytalnym?
Nie ma mowy o zmianie statystyki długu i deficytu z uwagi na te koszty. Zresztą, takie reformy jak polska, są odosobnione. Europa Zachodnia idzie w trochę innym kierunku, raczej wydłużenia wieku emerytalnego i zasypywania wszystkich dziur w systemie, likwidacji przywilejów niż tworzenia obowiązkowych systemów kapitałowych. Dlatego mieliśmy problem z wbiciem się w świadomość europejską z naszym ujawnionym długiem emerytalnym w postaci transferów do drugiego filaru. Jest jednak szansa potwierdzona ostatnio na spotkaniu ministrów finansów, by kraje, które odważyły się na kosztowne reformy, nagradzać w postaci większej wyrozumiałości w ocenie deficytu budżetowego – o ile mieszczą się w pułapie zadłużenia 60 proc. PKB. Polska spełnia ten wymóg.