Opodatkowanie transakcji nie jest ani tak daremne, jak twierdzą niektórzy jego przeciwnicy, ani tak proste do wdrożenia, jak uważają zwolennicy. Wielu wskazuje na brytyjską opłatę stemplową od transakcji giełdowych jako dowód na to, że podatek Tobina jest wykonalny. Jednak tradycja handlu akcjami w londyńskim City liczy sobie kilka wieków, a rynek jest w dużej mierze zmonopolizowany. Jedno i drugie zniechęca do szukania uników. Inne transakcje są słabiej nadzorowane. Firmy mogą uciekać przed podatkiem do krajów spoza Europy.
Nawet gdyby podatek Tobina udało się wprowadzić, nie przyniósłby on wiele dobrego. Większość celów, które miałby osiągnąć, można zrealizować przy pomocy innych obciążeń. Jednym z nich jest podatek od sumy bilansowej spółek finansowych, któremu podlegają banki brytyjskie. Można też pójść za radą Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który sugeruje „podatek od działalności finansowej”, liczony od sumy wynagrodzeń i zysków.
Podatki transakcyjne nie powodują też wcale, że finanse stają się bezpieczniejsze. Utrudniają transakcje o krótszej zapadalności, ale nigdzie nie jest powiedziane, że krótsza zapadalność jest zawsze źródłem ryzyka. Europejski Bank Centralny woli, by banki zwiększały swoją płynność w perspektywie krótkoterminowej.
Podatek Tobina nie zapobiegłby ostatniemu kryzysowi i nie pomoże uniknąć następnego. UE powinna się skupić na rozwiązaniach, które to umożliwią.
Reklama