Są na niej instytucje doskonale znane w Polsce – Citibank, ING, HSBC, Deutsche Bank, Nordea czy Uni-Credit, właściciel Pekao SA. Są też banki, których nazwy nad Wisłą są pewną egzotyką, jak chociażby japoński Sumitomo Mitsui i Mitsubishi czy amerykański gigant Wells Fargo.

>>> Czytaj też: "Economist": Strefa Euro wpadła w spiralę śmierci

Co wynika z opublikowania listy poza tym, że nie za bardzo wiadomo, czy znalezienie się na niej jest zaszczytem dla rekinów bankowości, czy pocałunkiem śmierci? G20 wydała także zalecenie. Tych 29 banków ma tak prowadzić działalność, żeby ewentualne bankructwo nie powodowało konsekwencji finansowych dla podatników. Cokolwiek by to znaczyło. A może znaczyć np. tyle, że banki te powinny inwestować w najbardziej bezpieczne papiery na świecie.

Czyli w obligacje – amerykańskie lub niemieckie. Ośmielę się jednak przypomnieć, że jeszcze dwa – trzy lata temu bardzo wysokimi ratingami były opatrzone papiery właściwie wszystkich państw strefy euro, zaś politycy przekonywali, że eurostrefa jest najbezpieczniejszą wspólnotą walutową na świecie. Dla porządku przypomnę tylko, jak to się skończyło: prawdopodobnymi olbrzymimi stratami banków na obligacjach państw euro, w skrajnych przypadkach prowadzącymi do zagrożenia płynności finansowej i wyciągnięcia ręki po pomoc z publicznych pieniędzy.

Reklama

Banki same są sobie winne – nie powinny pożyczać pieniędzy podejrzanym państwom. Tylko że z formalnego punktu widzenia żadne z państw strefy euro nie było podejrzane. I kółko się zamyka. Historia z listą i zaleceniami grupy G20 jest dobrą ilustracją tego, co na naszych oczach dzieje się z sektorem bankowym. Ostatnie lata funkcjonowania instytucji finansowych na świecie można podzielić na dwa etapy. Pierwszy zakończył się z hukiem w 2008 roku. Niewątpliwie był to okres szaleństwa, bankowość oderwała się od swoich korzeni, które można prosto określić jako przyjmowanie depozytów i udzielanie kredytów. Hulające wyrafinowane instrumenty inżynierii finansowej, kredyty w rodzaju amerykańskich subprime, których nikt normalnie by nie udzielił, wariactwo finansowe na rynku nieruchomości i surowców. A przy tym, kiedy te konstrukcje zaczynały się walić, budzące dreszcz informacje o gigantycznych premiach dla zarządów, które dzielnie doprowadziły swoje instytucje na skraj przepaści.

Słowem – upadek, dosłownie i w przenośni. Myślę, że dopiero za jakiś czas w Polsce docenimy to, że światowe finansowe tsunami zaledwie nas musnęło. Jedynym, trochę zresztą mętnym usprawiedliwieniem dla bankowców epoki szaleństwa był rodzaj regulacyjnego i mentalnego przyzwolenia na mało odpowiedzialne działania. Regulacyjnego – bo nikt nad tym nie zapanował. Co więcej, rynek nieruchomości, praprzyczynę wielu kłopotów, traktowano jak kurę, która złote jaja będzie znosiła już zawsze. To prowadzi nas do przyzwolenia mentalnego. Tylko jelenie nie zarabiały wówczas na instrumentach, które przynosiły ogromne zyski za cenę skrajnego ryzyka.

Żeby przypomnieć atmosferę tamtych czasów, przenieśmy się na krajowe podwórko. Jeden z największych polskich banków konsekwentnie nie wprowadzał do oferty kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich. Tłumaczył to swoim konserwatyzmem, rynek za to wytykał go palcami i traktował jak dziwaka, który nie chce zarobić. Jak się okazało, rację miał bank. Kredyty we frankach okazały się sporym problemem zarówno dla samych instytucji fi nansowych, jak i kredytobiorców. Tylko że objawy szaleństwa wśród bankowców po 2008 roku, choć pewnie nie zniknęły całkowicie, zaczęły zdecydowanie przygasać. I sektor bankowy wszedł w etap trwającej do dziś transformacji, której najbardziej charakterystyczną cechą jest to, że nie wiadomo, gdzie się zatrzyma.

Przede wszystkim szaleństwo bankowców zostało zastąpione innym szaleństwem – regulatorów. O ile w pełni można zrozumieć założenia dotyczące wymogów wypłacalności i bezpieczeństwa banków – wielkość kapitałów itp., o tyle już trochę trudniej określić kroki następne, czego kwintesencją stały się lista i instrukcja sporządzone przez G20. Regulatorzy i nadzorcy zaczęli się dopominać o swoje prawa w zakresie, który jest niedopuszczalny w prywatnych przedsiębiorstwach. Jeżeli ktoś pracuje w takiej firmie, to wyłącznie od jej właścicieli zależy poziom jego zarobków i wypłacanej dywidendy.

W przypadku banków regulatorzy i nadzorcy próbują narzucać KRĘPOWANIE BANKÓW Regulacjom muszą się podporządkować nawet te instytucje, które nie sięgnęły po pomoc publiczną wydawca „Dziennika Gazety Prawnej” Marcin Piasecki ramy, w jakich miałyby funkcjonować prywatne przedsięwzięcia. Pół biedy jeszcze, jeżeli dotyczy to banków nie tyle państwowych, ile tych, które wzięły pomoc publiczną. W tej sytuacji rządy mają podstawy do wywierania wpływu nie tylko na finansową, lecz także ogólną politykę banku. Ale co zrobić z firmą prywatną, która nawet w sytuacji ostrych zawirowań na rynkach finansowych radzi sobie nieźle i nikt nie ma do niej większych pretensji? Kosa kosi równo. Wymogi kapitałowe muszą dotyczyć wszystkich. Ale czy również regulacji związanych np. z dywidendami i pensjami zarządów?

Kwestia obostrzeń dotyczących prowadzenia biznesu przez banki idzie zresztą jeszcze dalej. Funkcjonują najróżniejsze pomysły na opodatkowanie bądź samych banków, bądź transakcji przez nie dokonywanych. Są też w końcu regulacje dotyczące polityki produktowej banków, czego odpryskiem w naszej krajowej wersji stały się obostrzenia nadzoru wobec zasad udzielania kredytów. Wkrótce będziemy mieli do czynienia z najbardziej uregulowanym sektorem na świecie, którego jednak charakterystyczną cechą jest nieskończona kreatywność w obchodzeniu obostrzeń. Ale lista G20 sygnalizuje być może nowy trend: co zrobić z sektorem finansowym w obecnym kształcie? Podzielić.

Ten proces zresztą już trwa, czego świadkami jesteśmy tutaj, w Polsce, gdzie niegdysiejsi europejscy giganci wyprzedają spółki córki. Ale jeżeli mamy do czynienia z blisko trzydziestoma instytucjami finansowymi, których upadek może zagrozić światowej gospodarce i liderom G20, to się nie podoba, to kto wie... A przecież do wyobrażenia jest wprowadzenie formuły, w której żaden bank na świecie nie może przekraczać parametrów zarówno bezpieczeństwa, jak i wielkości. W ostatnich trzech latach sektor finansowy przeżył wstrząs – pytanie, czy będziemy mieli dalszy pasjonujący ciąg rewolucji. Oczywiście do momentu, kiedy znowu będziemy mieli do czynienia z instytucjami finansowymi zbyt dużymi, by upaść. Tego, że one wrócą w takiej czy innej formie, można być pewnym. Kreatywność bankowców nie zna granic.

ikona lupy />
Siedziba Narodowego Banku Grecji, fot. Angelos Tzortzinis/Bloomberg / Bloomberg / Angelos Tzortzinis