Przywódcy UE spotykają się w Brukseli, aby znaleźć sposób na uratowanie euro. To już trzynasty szczyt od wybuchu kryzysu finansowego w 2008 r. Za każdym razem inwestorzy spodziewali się ogłoszenia radykalnej reformy systemu działania unii walutowej. Bez skutku. Tym razem rynki dłużej czekać nie będą. Bo to, co możes spotkać zjednoczoną Europę, to najczarniejszy koszmar, który nawet nie przyśnił się jej twórcom.

>>> Czytaj też: Nowe pomysły na środki ratunkowe dla strefy euro

Ostatnie chwile. Wizja upadku

– O ile powodów rozpadu strefy euro może być kilka, to przebieg ostatnich dni unii walutowej będzie jeden – mówi nam Daniel Gros, dyrektor brukselskiego Centrum Europejskich Analiz Politycznych (CEPS).

Reklama

Jako pierwsze brak kapitału odczują państwa, które do tej pory w największym stopniu finansowały swój deficyt dzięki transferom z zagranicy. To przede wszystkim Portugalia, Grecja, Hiszpania i Irlandia, gdzie różnica między zagranicznymi inwestycjami finansowymi wewnątrz kraju a podobnymi inwestycjami za granicą waha się od 80 do 100 proc. PKB. Pod tym względem w korzystniejszej sytuacji są Włochy, gdzie wskaźnik ten wynosi 10 proc. PKB, czy Francja i Austria, gdzie jest on wart 3 proc. PKB (pozostałe kraje unii walutowej mają nadwyżkę netto aktywów za granicą). W czterech peryferyjnych krajach z dnia na dzień władze publiczne, banki, przedsiębiorstwa i obywatele stracą środki na prowadzenie nawet podstawowej działalności gospodarczej.

Tygodnik „The Economist” przypomina, że po ogłoszeniu 10 lat temu przez Argentynę bankructwa władze zaczęły w podobnej sytuacji emitować rodzaj kuponów zwanych „patacones”. Miały one umożliwić ludziom zakup chleba czy opłacić motorniczych tramwajów. – Bardzo szybko te kupony przekształcą się w drachmy, eskudo czy pesety, ale z pewnością nie będzie to proces łagodny – ostrzega Andre Sapir, profesor ekonomii Universite Libre de Bruxelles (ULB).

Jego zdaniem nastąpi szturm na banki, bo właściciele kont będą chcieli uratować co się da ze swoich lokat, zanim nie zostaną one przeliczone na o wiele słabsze, narodowe waluty. Zdaniem tygodnika „Der Spiegel” Grecy już zabezpieczyli się przed takim scenariuszem, lokując na kontach w Szwajcarii ok. 280 mld euro. To może zakończyć się tylko jednym: upadkiem instytucji finansowych, bo ich kapitał odpowiada zaledwie kilku procentom zdeponowanych oszczędności.

Bankructwo banków pociągnie za sobą niewypłacalność dużej liczby firm, które nie są w stanie utrzymać się bez kredytu. Konsekwencją będzie gwałtowny wzrost bezrobocia i załamanie dochodu narodowego porównywalne skalą z tym, co odczuły republiki radzieckie po rozpadzie ZSRR. W takiej sytuacji kryzys 2008 – 2009 roku przejdzie do historii tylko jako preludium prawdziwego dramatu.

– Koniec unii walutowej będzie oznaczał koniec UE. Aby powstrzymać ucieczkę kapitałów, rządy zaczną wprowadzać kontrole walutowe, co rozbije jednolity rynek, podstawę integracji – wskazuje Daniel Gros.

>>> Czytaj też: EBC rusza na ratunek bankom: wprowadza "niestandardowe środki"

Dramatycznym wyborem, przed którym staną rządy krajów państw strefy euro, będzie decyzja, czy spłacać swój dług w euro czy nie. Monachijski instytut ekonomiczny Ifo uważa, że w pierwszych miesiącach po wyjściu Grecji z unii walutowej drachma straci około 40 proc. wartości wobec wspólnej waluty (jeśli ta się utrzyma). W takim przypadku spłata kolosalnego (350 mld euro) długu kraju będzie jeszcze trudniejsza, bo grecki dochód narodowy liczony w euro jeszcze bardziej się załamie. Z drugiej strony całkowite zlekceważenie wierzycieli będzie oznaczało, że Ateny zostaną odcięte od rynków kapitałowych na dziesięciolecia. Rozpad unii walutowej miałby równie dramatyczny przebieg w krajach jądra strefy euro, ale z innych powodów. Główny ekonomista banku ING Mark Cliffe uważa, że w takim przypadku grecka drachma straci 80 proc. wartości wobec nowej marki niemieckiej (w stosunku do parytetu tych walut ustalonego przy tworzeniu euro), hiszpańska peseta 50 proc., a włoski lir 25 proc.

Efektem byłoby gwałtowne załamanie niemieckiego eksportu, który był podstawą szybkiego rozwoju kraju w minionych 10 latach, przekraczając niedawno próg biliona euro rocznie. Upadek z tego powodu części niemieckich przedsiębiorstw byłby poważnym ciosem dla tutejszych banków, które jednocześnie poniosłyby setki miliardów euro strat na inwestycjach w obligacje krajów południa Europy.

Zdaniem szwajcarskiego banku UBS tylko w pierwszym roku z tych wszystkich powodów niemiecki dochód narodowy zmniejszyłby się o 25 proc., czyli o ok. 750 mld euro. Ale na tym nie koniec: kolejne lata naznaczone byłyby kryzysem, a PKB Niemiec spadałby o 5 – 7 proc. rocznie. W jeszcze gorszej sytuacji są mniejsze kraje serca strefy euro jak Holandia. Z powodu relatywnie niewielkich rozmiarów rynku wewnętrznego ich zależność od współpracy gospodarczej z pozostałymi państwami unii walutowej jest większa.

>>> Czytaj też: Bankom w Europie brakuje 115 miliardów euro

Mark Cliffe z ING zwraca uwagę, że w ub.r. Haga sprzedała do państw Eurolandu towary za 244 mld euro, co stanowi połowę jej PKB. Na jeszcze większe straty są narażone tamtejsze banki i fundusze inwestycyjne, które ulokowały w państwach unii walutowej 850 mld euro. Krajom spoza unii walutowej też nie uda się uchronić przez przed uderzeniem, jakie spowoduje rozpad strefy euro. Globalna gospodarka jest zbyt zintegrowana. Jak podaje Bank Rozliczeń Międzynarodowych, amerykańskie banki w tym roku radykalnie ograniczyły aktywa ulokowane we włoskich obligacjach: mają ich już tylko za 47 mld dol. Ale to i tak Amerykanom wiele nie pomoże. Okazuje się, że francuskie banki wciąż mają papiery skarbowe Włoch o wartości 416 mld dol., a banki amerykańskie ulokowały we Francji 271 mld dol. Jeszcze bardziej (na 800 mld dol.) są wystawione na ryzyko w przypadku bankructwa Wielkiej Brytanii. Inaczej mówiąc wszystkie rozwinięte gospodarki świata są częścią domina, które – jeśli zacznie upadać – nikogo nie ominie.

Mark Cliffe z ING zwraca także uwagę na ryzyko potężnych wstrząsów społecznych spowodowanych radykalnymi cięciami w wydatkach socjalnych i inwestycjach państwa oraz wzrostem bezrobocia. Szok będzie tak duży, że nie jest pewne, na ile demokratyczne systemy polityczne w Europie zdołają go wytrzymać. Pewne wydaje się jedno: w takim przypadku utrzymanie Unii Europejskiej w obecnym kształcie będzie wykluczone.

Najbardziej łagodna wersja rozpadu to ta, którą coraz mocniej forsuje prezydent Nicolas Sarkozy: Wspólnota dwóch prędkości, w której najsilniejsze kraje strefy euro starają się wzmocnić integrację, a pozostałe lawirują jak wolne atomy wokół nich. Polska znalazłaby się w tym drugim segmencie i powrót do Europy musiałaby zaczynać od nowa.

Czy politycy wiedzą, co czynią

Czy ten czarny scenariusz spełni się, zależy tylko od tego, czy politycy popełnią kolejne błędy. Jak ten Angeli Merkel, która jeszcze latem ubiegłego roku przekonywała prezesów niemieckich banków, aby nie wyzbywali się obligacji Grecji, gdyż na tej inwestycji nie stracą. Rok później okazało się, że instytucje finansowe musiały „dobrowolnie” zaakceptować stratę 21 proc. nominalnej wartości zakupionych instrumentów dłużnych Aten. A w październiku ta strata została zwiększona do 50 proc. – Nie ma się co dziwić, że banki unikają jak ognia inwestowania w obligacje innych zadłużonych krajów eurostrefy. Obawiają się, że powtórzy się grecki scenariusz – mówi nam Andre Sapir z ULB. Podczas poniedziałkowego spotkania w Paryżu, który miał przygotować szczyt w Brukseli, kanclerz Merkel dała do zrozumienia, że popełniła błąd.

Wraz z Nicolasem Sarkozym zadeklarowała, że „przypadek Grecji jest odosobniony i nigdy więcej prywatni inwestorzy nie będą zmuszeni do partycypowania w ewentualnych planach restrukturyzacji długu krajów unii walutowej”. Jednak w tym samym czasie z polecenia unijnych przywódców Bruksela mówi bankom co innego. W nowej metodologii stress testów, które ustalił Europejski Urząd Bankowy, aktywa ulokowane w obligacjach krajów strefy euro muszą być dodatkowo zabezpieczane przez banki. A to oznacza, że nie są pewne. – Będziemy jeszcze bardzo długo płacili za to, że dług krajów unii walutowej stał się obarczony ryzykiem – przyznał niedawno prezes Deutsche Banku Josef Ackermann. Wymuszenie na bankach komercyjnych odpisania części strat na greckich obligacjach to zresztą niejedyny błąd unijnych przywódców. Innym jest zmuszenie banków do przyjęcia do czerwca przyszłego roku nowych norm bezpieczeństwa lokat. Jeszcze przed świętami Bożego Narodzenia mają one powiedzieć Brukseli, w jaki sposób chcą zwiększyć do 9 proc. udział kapitałów własnych do udzielonych kredytów.

– Teoretycznie osiągnięcie tego wskaźnika jest możliwe bez ograniczenia skali udzielanych kredytów poprzez zwiększenie kapitału własnego banków. Ale z powodu kryzysu instytucje finansowe nie mogą zdobyć dodatkowych funduszy. Dlatego nie mają wyboru: muszą wyzbywać się części aktywów, zaczynając od obligacji niepewnych państw strefy euro – tłumaczy „DGP” Simon Tilford, ekspert londyńskiego Center for European Reform (CER).

Od zeszłego roku banki pozbyły się obligacji peryferyjnych krajów strefy euro o wartości biliona euro, co stanowi 1/4 sumy ulokowanej w tego typu papierach – wynika z analizy przeprowadzonej przez Landesbank Baden- -Wurttemberg (LBBW). Wyprzedaż trwa, ale ci, którzy decydują się na ryzyko, domagają się wysokiej premii. W ubiegłym tygodniu rentowność włoskich, 10-letnich papierów dłużnych osiągnęła 7 proc., tyle ile musiały płacić Grecja, Irlandia i Portugalia tuż przed przyjęciem planu ratunku przed bankructwem.

Co się stanie, jeśli przywódcom Unii nie uda się przekonać rynku do kupna papierów dłużnych krajów Eurolandu? Strefa euro będzie miała przed sobą tylko kilka tygodni życia – kraje unii walutowej nie będą miały skąd wziąć kapitału na dalsze funkcjonowanie. W krytycznej sytuacji są Włochy, które muszą w grudniu sprzedać obligacje za 22,5 mld euro, a w kolejnych miesiącach za 15,6 mld euro, 53,1 mld euro, 44,2 mld euro i 44,5 mld euro.

Słabość twardego jądra

Śmiertelny cios może jednak nieoczekiwanie nadejść z twardego jądra Eurolandu: Francji. W zamyśle przywódców Unii Włochy i Hiszpanię uratować przed bankructwem miał nowy twór: Europejski Instrument Stabilności Finansowej (EFSF). Wehikuł finansowy gwarantowany przez najbardziej pewne kraje strefy euro, jak Niemcy i Francja, powinien po niskiej cenie uzyskać na rynkach finansowych kapitał i pożyczyć go władzom w Rzymie czy Madrycie. Jednak w miniony wtorek agencja ratingowa Standard & Poor’s ostrzegła, że zaraz po szczycie dokona przeglądu oceny wiarygodności kredytowej 15 państw strefy euro, w tym Francji.

Zdaniem amerykańskich analityków, jeśli wynik spotkania w Brukseli nie będzie przekonujący, Paryż nie tylko może stracić najwyższą notę (AAA), lecz także zostać zdegradowany aż o dwa szczeble. S&P ma obawy co do stabilności finansowej Francji ze względu na powiązania tego kraju z peryferyjnymi państwami strefy euro. Francuskie banki ulokowały we włoskich obligacjach aktywa odpowiadające aż 21 proc. francuskiego PKB. Obniżenie ratingu miałoby jednak jeszcze poważniejsze skutki dla samej strefy euro.

>>> Czytaj też: Masowe czyszczenie kont w greckich bankach. Wróci drachma?

Sens istnienia EFSF polega na tym, że emitowane przez niego instrumenty dłużne mają najwyższą ocenę wiarygodności kredytowej. Jeśli straci ją Francja, także EFSF zostanie jej pozbawiony. Tym bardziej że S&P zapowiedział także obniżenie ratingu czterech innych krajów, które zachowały notę AAA: Niemiec, Austrii, Finlandii i Luksemburga. Już teraz zresztą EFSF nie wzbudza zaufania na międzynarodowych rynkach finansowych. Jego prezes Klaus Regling pojechał w listopadzie do Japonii i Chin, aby przekonywać tamtejsze władze do zakupu obligacji kierowanej przez siebie instytucji. Ale z bardzo mizernym skutkiem.

– Jednym z powodów nieufności jest kreatywna księgowość, za pomocą której przywódcy Unii usiłują zwiększyć kapitał EFSF – tłumaczy „DGP” Cinzia Alcidi, ekspertka CEPS. – Ponieważ Niemcy nie chcą zwiększyć swojego bezpośredniego wkładu (wynosi 210 mld euro – red.) do EFSF, jedynym sposobem jego umocnienia jest sprzedaż instrumentów pochodnych (derywatyw) od istniejącego funduszu. Tyle że inwestorzy tak bardzo się sparzyli na podobnym mechanizmie w USA w 2008 r., że teraz nie chcą ponownie popełnić tego błędu – dodaje. Strefa euro może także zakończyć żywot w trzeci sposób: poprzez kryzys bankowy.

Podobnie jak po bankructwie Lehman Brothers w 2008 r., także dziś instytucje finansowe w unii walutowej przestają pożyczać sobie nawzajem. Obawiają się, że bank, któremu udzielą kredytu, okaże się niewypłacalny, ponieważ ulokował zbyt dużo środków w niepewne obligacje albo pochodzi z jednego z krajów południa Europy, który wyjdzie ze strefy euro i zdewaluuje swoją walutę.

Właśnie z tego powodu w minionym tygodniu na kontach EBC banki komercyjne ulokowały rekordową sumę 450 mld euro. Choć taka forma trzymania kapitału przynosi straty (stopy procentowe EBC wynosiły wtedy 1,25 proc., podczas gdy inflacja w strefie euro w listopadzie osiągnęła 3 proc.), jest przynajmniej bezpieczna. Jeśli jednak przywódcy Unii nie przywrócą zaufania w transakcjach międzybankowych, kryzys w Europie gwałtownie się pogłębi.

Już nie tylko państwa, lecz także poszczególne przedsiębiorstwa stracą płynność i będą musiały przerwać działalność (w UE firmy aż w 70 proc. finansują swoją działalność z kredytu). Największa po Stanach Zjednoczonych gospodarka świata stanie w miejscu.

Merkel zabija Euroland

Strefa euro wcale nie musi jednak rozpaść się z powodów ekonomicznych. Równie prawdopodobna jest jej śmierć z rąk polityków, a dokładniej kanclerz Merkel. Mimo krytycznej kondycji finansów publicznych przywódcy Unii mają w zanadrzu dwa sposoby na uratowanie unii walutowej: emisję euroobligacji i masowy zakup przez Europejski Bank Centralny (EBC) instrumentów dłużnych krajów unii walutowej. Za taką interwencją władz publicznych opowiada się nawet liberalny brytyjski tygodnik „The Economist” i sam premier Wielkiej Brytanii David Cameron. Merkel pozostaje sceptyczna i sprzeciwia się obu pomysłom. Przed kolejnymi szczytami Unii studzi oczekiwania, bo jej zdaniem kryzys uda się przełamać tylko poprzez proces, który zajmie wiele lat.

– Podobnie jak w obu wojnach światowych Niemcy ponownie dzierżą w ręku broń, która może doprowadzić do samobójstwa cały kontynent. Jeśli Berlin nie zacznie działać, czeka nas katastrofa – ostrzega Jacques Attali, doradca ds. gospodarczych prezydenta Sarkozy’ego. W sprawie euro obligacji zmiana stanowiska Merkel wydaje się wykluczona. Nie dalej jak w poniedziałek kanclerz przekonała prezydenta Francji do wydania oświadczenia, że kraje strefy euro nie będą sprzedawały wspólnych bonów skarbowych. Licząc się z wyborami, które odbędą się w 2013 r., nie chce stracić władzy z powodu oskarżeń o to, że naraziła Niemcy na wyższe koszty zaciągania długu. Obawia się także, iż emisja euroobligacji zdejmie z krajów strefy południa Europy presję na rzecz uzdrawiania finansów publicznych i skłoni je do powrotu do życia ponad stan.

W swoim sprzeciwie Merkel jest już jednak izolowana nie tylko na forum Unii, lecz także we własnym kraju. Nawet jej minister finansów Wolfgang Schaeuble zaproponował coś w rodzaju euroobligacji poprzez utworzenie „funduszu odkupienia”, gdzie byłby gromadzony dług każdego kraju przekraczający 60 proc. PKB wraz z dochodami fiskalnymi przypisanymi do jego spłacenia (w ciągu 20 lat). Jednak takie rozwiązanie nie znalazło się na agendzie spotkania niemieckiej kanclerz z prezydentem Francji. Berlin sprzeciwia się też zmianie mandatu EBC, który dziś nie ma prawa kupować obligacji bezpośrednio od rządów krajów strefy euro. Niemcy obawiają się, że taka strategia, która oznacza zalewanie rynku pustym pieniądzem, doprowadzi do hiperinflacji. Merkel nie chce także zmiany mandatu EBC w obawie, że spowoduje to powstanie unii transferowej, skazując Niemcy na pompowanie przez lata setek miliardów euro w biedniejsze gospodarki południa Europy. Co prawda od maja 2010 r. EBC kupił obligacje Grecji, Portugalii, Irlandii, Włoch i Hiszpanii za 190 mld euro. Zrobił to jednak na rynku wtórnym, co oznacza, że wcześniej musiał znaleźć się inwestor, który prawidłowo skalkulował ryzyko inwestycji.

Jeśli unijny bank centralny nie miałby takich ograniczeń i mógł bezpośrednio przejmować dług Włoch czy Hiszpanii, oznaczałoby to, że zostaje on sprowadzony do roli pośrednika w transferach między krajami unii walutowej, a Niemcy de facto finansują 26 proc. wydatków włoskiego lub hiszpańskiego budżetu, bo taki jest udział Berlina w kapitale EBC. Opory przed takim scenariuszem są w niemieckim rządzie tak silne, że na kilka dni przed brukselskim szczytem zaledwie 40 proc. ekonomistów, którzy wzięli udział w ankiecie Reutera, spodziewało się masowej interwencji unijnego banku centralnego na rynku. Z tego samego powodu, ujawnił „Financial Times”, już około połowy największych europejskich koncernów rozpoczęło przygotowania planów awaryjnych na wypadek rozbicia unii walutowej.