Warto bliżej przyjrzeć się obawie przedsiębiorców przed przyszłością. Niewątpliwie wpływa na nią sytuacja w strefie euro, ale podstawową sprawą jest to, co się dzieje u nas w kraju. A tutaj rząd walczy z kryzysem poprzez podnoszenie obciążeń dla przedsiębiorców – jak to ma miejsce choćby ze wzrostem składki rentowej. Mamy zapowiedź kolejnej podwyżki VAT w razie pogorszenia gospodarczych wskaźników. Mamy perspektywę wzrostu bezrobocia z powodu podniesienia kosztów pracy i kolejnego usztywnienia przepisów spowodowanego wygaśnięciem ustaw antykryzysowych. Przedsiębiorca nie boi się mitycznego spadku koniunktury – obawia się konkretów. Czyli np. wzrostu podatków i tego, że klient już nie kupi jego towaru, bo właśnie stracił pracę bądź utraty pracy jest bliski. A stracił ją, gdyż innego przedsiębiorcy nie było stać na utrzymanie pracownika. Kółko się zamyka. Ale zamyka się nie tylko z powodu nietrafionych decyzji biznesowych czy przegranej z konkurencją. Także dlatego, że praca w Polsce staje się coraz droższa.
Niechęć przedsiębiorców do inwestowania można zrozumieć, tylko co zrobić z tymi 180 mld zł... Biją po oczach jak 10-miliardowy zysk KGHM. Od paru poważnych osób – publicystów i ekspertów gospodarczych – słyszałem już, że „trzeba coś z tym zrobić”. Przyznam, że ciarki przechodzą po plecach. Co zrobić? Administracyjnie nakazać firmom inwestowanie oszczędności? A może po prostu zabrać im te pieniądze, skoro się marnują? Niemożliwe? Oby, ale paręset kilometrów od granic naszego kraju, na Węgrzech, możliwa okazała się nacjonalizacja OFE i faktyczne zabranie ludziom ich pieniędzy. W środku Europy, w kraju należącym do Unii.
Wracając jednak do oszczędności naszych przedsiębiorców. Były już pomysły, żeby zachęcić ich do inwestycji, np. poprzez różnego rodzaju ulgi. Kończyło się to raczej marnie i zwolnienia w niesławie kończyły swój żywot. Dosyć dzielnie zapominano przy tym, że aby zachęcić przedsiębiorcę do inwestowania, wcale nie trzeba tworzyć mechanizmów teoretycznie zwiększających jego chęć do wydawania pieniędzy. Wystarczy, żeby firmy widziały perspektywy dla swojego biznesu. I tutaj znów nie chodzi wyłącznie o mityczną koniunkturę, lecz także o przyjazne prawo, przejrzyste i niskie podatki, akceptowalne koszty pracy, nieinwazyjną biurokrację, poziom infrastruktury.
Jednak teraz, na naszych oczach, dochodzi do tego jeszcze jeden, niespodziewany problem: poszanowanie prywatnej własności. Bo tak na dobrą sprawę owe 180 mld powinno być potraktowane wyłącznie jako zjawisko gospodarcze, owszem niebudzące wielkiego entuzjazmu, ale tylko zjawisko. To są prywatne pieniądze firm, które mogą robić z nimi, co zechcą. Nie wiem, czy ktokolwiek chce się dobrać do tych pieniędzy – oby nie. Ale jeżeli chodzi dobieranie się do prywatnej własności, pojawiły się pewne niepokojące sygnały. Najbardziej ewidentny przykład to sektor bankowy. Łatwo zapomnieć, że nie wszystkie banki musiały być ratowane i nie wszystkie wyciągnęły rękę po pomoc publiczną. Ale wszystkie muszą podlegać rygorystycznym regulacjom dotyczącym funkcjonowania sektora – to jeszcze pół biedy, ale i funkcjonowania samej firmy z wysokością pensji managementu włącznie – a to już gorzej.
Reklama
Ale świat poznaje właśnie nowe sposoby na nękanie własności prywatnej. Wspomniani już Węgrzy opodatkowali banki, hipermarkety i firmy telekomunikacyjne. Pewnie dlatego, że tego rodzaju konglomeraty uchodzą za bogate i łatwo je skojarzyć ze złem całego globalnego świata wielkich korporacji. Tylko że z powodu tego podatku na Budapeszt spadła fala miażdżącej krytyki, a węgierskiej gospodarki nowe daniny nie postawiły jakoś na nogi. Tak jak naszej gospodarki nie postawi na nogi podatek bankowy, podatek od kopalin, wyższa składka rentowa czy zmuszanie firm do inwestowania. Naprawdę – jeżeli przedsiębiorcy nie będą widzieli sensu inwestycji, znajdą setki sposobów, żeby nie wydawać na marne swoich ciężko zarobionych pieniędzy.