Berlin chętnie podkreśla swoje zaangażowanie w ratowanie strefy euro. Tymczasem zawirowania w obszarze wspólnej waluty przynoszą mu olbrzymie zyski.

W zmagającej się z potężnym kryzysem zadłużeniowym Europie jest tylko jeden kraj, który wiedzie dziś prawdziwe dolce vita. Nie musi ani specjalnie ciąć inwestycji, ani rozpędzać demonstracji sfrustrowanej młodzieży, ani oszczędzać na emerytach. To Niemcy. Największa gospodarka Europy od kilku miesięcy bez konieczności większych wyrzeczeń co rusz melduje znakomite wyniki na wszystkich polach. Tak znakomite, że wielu obserwatorów drapie się w głowę i stwierdza: ten kryzys wyszedł im na dobre. Berlin, tak chętnie podkreślając, jak wiele miliardów euro wyłożył (i jeszcze wyłoży) na ratowanie wspólnej waluty, przemilcza rubrykę „zyski z tytułu chaosu w obszarze wspólnego pieniądza”.

Niemcy są dziś w klasie dużych unijnych gospodarek jedyną prawdziwą zieloną wyspą. W 2011 r. ich PKB urosło o dumne 3 proc. – zdecydowanie bijąc na głowę Francję (1,7 proc. PKB) czy Wielką Brytanię (0,9 proc.). Nie mówiąc już o balansującym na granicy recesji Południu: Hiszpania i Włochy zanotowały w ubiegłym roku zapewne nie więcej niż po 1 proc. wzrostu (oficjalne dane Eurostatu nie są jeszcze znane). Również w trudnym roku 2012, gdy Europę ma nawiedzić druga fala recesji, niemiecka lokomotywa zapewne nie wypadnie z szyn, pozostając na kursie wzrostu rzędu 0,5 proc. Czego nie można powiedzieć o reszcie Eurolandu, gdzie większość analityków wieszczy spadek PKB o 0,2 proc.

Wzrost gospodarczy to rzecz jasna niejedyny przykład na nieoczekiwaną żywotność niemieckiej gospodarki. Nie ma właściwie dnia, by niemieckie media nie miały w zanadrzu jakiejś dobrej wiadomości. Jeszcze przed nowym rokiem grudniowy wskaźnik monachijskiego instytutu IFO (który uchodzi za najbardziej miarodajny probierz nastrojów wśród niemieckich przedsiębiorców) pokazał, że po jesiennej fali pesymizmu biznes za Odrą znów widzi przyszłość w jasnych barwach. Trend potwierdziły raporty Instytutu Niemieckiej Gospodarki (IW) w Kolonii oraz Niemieckiej Izby Przemysłowo-Handlowej.

Zapytana o widoki na rok 2012 ponad połowa niemieckich przedsiębiorców wyraziła głębokie przekonanie, że spodziewa się dalszego wzrostu produkcji i obrotów. Wyjąwszy sektor bankowy, który już szykuje się na nieuchronne straty w wypadku dalszej eskalacji kryzysu zadłużeniowego, branże takie jak IT, budownictwo, maszynówka czy lotnictwo zapowiadają wręcz, że będą prowadzić w tym roku dalszą biznesową ekspansję i zatrudniać nowych pracowników. Nic dziwnego, że gdy z początkiem roku Federalny Urząd Pracy opublikował dane dotyczące bezrobocia, Niemcy wpadli w euforię.

Reklama

Okazało się bowiem, że w ubiegłym roku jego poziom był najniższy od... 1981 r. Pod koniec 2011 r. bez pracy było za Odrą 2,9 mln osób (na 80 mln mieszkańców), co w porównaniu z 4,8-milionowym bezrobociem z 2005 r. robi duże wrażenie. Podobnie wyglądają dane dotyczące zatrudnienia, które sięgnęło 41 mln. I to znów rekord, a tym razem nawet absolutny: jeszcze nigdy w historii tylu dorosłych Niemców nie mogło się pochwalić stałą pracą. „Cud w pośredniaku” kłuł w oczy jeszcze bardziej, gdy zestawiło się go z tym, co dzieje się w pozostałej części Europy: 10,4 proc. bezrobocia w całym Eurolandzie, 19 proc. w Grecji i 23 proc. w Hiszpanii.

Nie trzeba mieć doktoratu z ekonomii, by wiedzieć, że w systemie gospodarczych naczyń połączonych strefy euro tak świetne wyniki jednego silnego uczestnika integracji i głęboka mizeria większości pozostałych muszą być ze sobą ściśle skorelowane. Niesprawiedliwością byłoby oczywiście twierdzić, że Niemcy świadomie dorobili się na kryzysie. Przeraża ich on podobnie jak wszystkich innych. Kto wie, może nawet bardziej, bo przecież politycznie i finansowo to na Berlinie spoczywa odpowiedzialność za wyprowadzenie Europy na prostą. Nie zmienia to jednak tego, że rzetelne oszacowanie prawdziwego „niemieckiego rachunku za kryzys i za eurointegrację” ma dziś coraz bardziej kluczowe znaczenie dla spokoju społecznego wewnątrz Europy i politycznej przyszłości całego unijnego projektu.

Niemcy, zwycięzca kryzysu

Najlepiej ten korzystny dla Niemiec kryzysowy rozwój wypadków widać dziś na rynku obligacji rządowych. 9 stycznia niemieckiemu skarbowi państwa udała się niebywała sztuka. W czasie zorganizowanej wówczas aukcji Berlin w jednej chwili sprzedał warte 3,9 miliarda euro sześciomiesięczne papiery dłużne. Wyjątkowość sytuacji polegała na tym, że Niemcy nie tylko nie musieli zapłacić za tę pożyczkę ani centa odsetek. Oni na tej transakcji jeszcze... zarobili. W sumie 242 tys. euro. W normalnych warunkach to zadłużający się rząd musi płacić za możliwość pożyczenia pieniędzy od inwestorów. Tym razem jednak – po raz pierwszy w historii – niemieckie bundy miały tzw. negatywne oprocentowanie. Mówiąc wprost: to rynki płaciły Niemcom ekstra za możliwość ulokowania u nich swoich pieniędzy. – Sytuacja jest bardzo niestabilna, a rynki, cóż, muszą gdzieś przecież inwestować. W tej sytuacji przestały szukać klasycznego „return on money” (czyli zwrotu z inwestycji). Były tak zdesperowane, że wystarczyła im gwarancja „return of money” (czyli tego, że pieniądze w ogóle do nich wrócą). Takie mamy czasy – komentował Kornelius Purps, ekonomista włoskiego UniCredit.

Taka sytuacja trwa już od połowy 2010 r., gdy inwestorzy tracili zaufanie do greckich, portugalskich, irlandzkich, włoskich czy hiszpańskich papierów. Można więc już mówić o poważnych oszczędnościach dla niemieckiego budżetu z tytułu niezwykle korzystnego refinansowania. Dość wspomnieć, że w latach 2000 – 2008 niemiecki skarb państwa płacił średnio za obligacje oprocentowaniem w wysokości 3,42 proc. (dziesięcioletnie) i 4,27 (dwuletnie). Od czasu wybuchu kryzysu zadłużeniowego oprocentowanie bundów spadło do odpowiednio 1,11 proc. i 2,91 proc. Na tej podstawie Markus Mill z kolońskiego Instytutu Niemieckiej Gospodarki w opublikowanym właśnie raporcie wyliczył, że Berlin zaoszczędził w ten sposób w ciągu dwóch lat aż 45 mld euro. To więcej niż roczna obsługa niemieckiego długu publicznego, który wyniesie w 2012 r. 35 mld euro i jest drugą najwyższą po wydatkach socjalnych pozycją w 350-miliardowym budżecie państwa

Wartość niemieckich oszczędności może być zresztą jeszcze wyższa, bo w swoich szacunkach Mill nie wziął pod uwagę obligacji półrocznych i trzydziestoletnich. Oraz tego, że oprocentowanie bundów od początku 2012 r. nadal idzie w dół, co ma związek na przykład z utratą przez Francję i Austrię najsolidniejszego ratingu AAA. Tylko w czasie dwóch ostatnich aukcji trzydziestoletnich bundów (w październiku i styczniu) oprocentowanie wynosiło ok. 2,6 proc. – znacząco mniej niż jeszcze na początku 2011 r., gdy Berlin musiał oferować za te same papiery 3,75 – 4 proc. I tak będąc przekonanym, że to okazyjna cena. Nie chodzi jednak tylko o rynek obligacji. Kryzys wychodzi na dobre również wielu gałęziom realnej gospodarki. Zrzeszenie Niemieckiego Przemysłu Budowlanego pochwaliło się w ubiegłym tygodniu, że w 2011 r. obroty branży skoczyły o 9,5 proc. (największy wzrost od 1994 r., gdy ruszyła fala rządowych zamówień na odbudowę wschodnich landów). A w następnych 12 miesiącach wzrosną o kolejne 2,5 proc.

>>> Czytaj też: Niemiecka opozycja krytykuje pakt fiskalny

Oznacza to, że Niemcy wreszcie przeżywają budowlany boom, który ominął ich w ostatniej dekadzie, gdy interes kręcił się na potęgę w Hiszpanii, Grecji czy na Wyspach Brytyjskich. Dlaczego właśnie teraz? – To w dużej mierze efekt kryzysu zadłużeniowego w strefie euro. Zagraniczne fundusze inwestycyjne odkryły niemiecki rynek nieruchomości jako bezpieczną przystań, w której można przeczekać obecne turbulencje – przyznaje przewodniczący zrzeszenia Thomas Bauer. Dość powiedzieć, że w ubiegłym roku ilość pieniędzy ulokowanych w niemieckich immobiliach przez zagranicznych inwestorów, głównie tych z południa Europy, skoczyła o 14 proc. Podobne przykłady z innych branż można mnożyć. Wszędzie działa ta sama zasada. – Rynki nie szukają obecnie okazji. Szukają pewności i minimalizacji strat na wypadek pęknięcia strefy euro i nowej fali finansowego chaosu. To dlatego niemiecka gospodarka tak bardzo na tym kryzysie korzysta – mówił Stephen King, główny ekonomista największego europejskiego banku HSBC w rozmowie z dziennikiem „Frankfurter Allgemeine Zeitung”.

Niemcy, wygrany euro

Oprócz tych najłatwiejszych do oszacowania korzyści, jakie niemiecki budżet osiąga dzięki obecnym gospodarczym zawirowaniom, rachunek za kryzys musi zawierać jeszcze inne, nieco mniej oczywiste pozycje. Jak choćby zyski związane z samym uczestnictwem w europejskiej integracji walutowej. Widać to na przykładzie rynku pracy. Niewiele jest w Niemczech osób, które rozumieją problem lepiej niż Heinz Fischer. 64-letni ekonomista przez lata zajmował się zarządzaniem zasobami ludzkimi w działających ponad granicami państwowymi korporacjach takich jak Hewlett-Packard czy Deutsche Bank. Wchodził też w skład tzw. komisji Hartza, która za czasów kanclerza Gerharda Schroedera przygotowała pakiet reform mających na celu uelastycznienie niemieckiego rynku pracy, a dziś bada europejskie przepływy siły roboczej na renomowanej Hochschule Pforzheim. – Gdy widzę, że obecny cud jest przedstawiany jednostronnie, jako efekt żywotności niemieckiej gospodarki, mam ochotę uderzyć pięścią w stół – mówi w rozmowie z DGP. Jego zdaniem niemiecki rynek pracy ma się dobrze właśnie dlatego, że istnieje euro. Bez wspólnej waluty nigdy nie spadłoby do obecnego poziomu 6,5 – 7 proc. – Przecież to dzięki euro niemieckie towary są tańsze, firmy mogą więc eksportować więcej, oznacza to więcej zamówień, a w konsekwencji więcej miejsc pracy. Kto tego nie dostrzega, po prostu nie chce widzieć rzeczywistości takiej, jaką ona naprawdę jest – dodaje Fischer. A niższe bezrobocie to nie tylko mniej niezadowolonych obywateli.

To również olbrzymie oszczędności dla budżetu państwa, zwłaszcza w społecznej gospodarce rynkowej, gdzie nawet po reformach z lat 2003 – 2005 (wspomniane już reformy Hartza) zasiłki nie są małe i stanowią 131 mld euro. Aby wytłumaczyć, jak bardzo niemieckiej gospodarce opłacało się stworzenie obszaru wspólnej waluty, Martina Metzger, szefowa Berlińskiego Instytutu Badań nad Rynkiem Finansowym (BIF), chętnie posiłkuje się kilkoma wykresami. Na jednym z nich widać wiązkę kilku kolorowych linii. Każda z nich obrazuje konkurencyjność krajów Eurolandu w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Wszystkie linie przecinają się w tym samym punkcie: dokładnie w latach 1999 – 2000, czyli w momencie, gdy członkowie obszaru wspólnego pieniądza zrezygnowali z możliwości sterowania kursem własnej waluty. – Już przed rokiem 2000 niemieckie towary cieszyły się wzięciem w pozostałych krajach Europy. Były jednak relatywnie drogie. Produkty „made in Italy, Spain czy Portugal” – odwrotnie, były dla Niemców relatywnie tanie. Działo się tak dlatego, że Lizbona, Ateny czy Rzym mogły podnosić konkurencyjność swoich towarów, dewaluując własną walutę względem silnej i mającej wzięcie marki niemieckiej. Wtedy produkty Boscha czy BASF stawały się droższe, mniej konkurencyjne i bilans handlowy się równoważył – mówi nam Metzger.

W momencie wprowadzenia euro sytuacja uległa jednak radykalnej zmianie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Widać to na kolejnych wykresach prezentowanych przez szefową BIF. Kiedy porównujemy bilans obrotów handlowych pomiędzy Niemcami a którymkolwiek z europartnerów, nasuwa się jeden wniosek. Żelazne prawa podaży i popytu sprawiały, że w każdym przypadku Niemcy zaczynali sprzedawać im coraz więcej i kupować od nich coraz mniej. To dlatego aż 60 proc. PKB naszego sąsiada zza Odry stanowią dochody z eksportu. Jednak cena za taką ekspansję okazała się bardzo wysoka. Niemieckie nadwyżki handlowe z niemal wszystkimi krajami strefy euro to nic innego jak odwrotna strona problemów zadłużeniowych Południa i niskiej konkurencyjności. Co ciekawe, Niemcy nie osiągnęli sukcesu przez jakiś szczególny dumping płacowy. Z zestawień Międzynarodowej Organizacji Pracy (ILO) wynika, że nasi zachodni sąsiedzi są wśród krajów, gdzie praca kosztuje najwięcej. Wystarczyło jednak, że dzięki schroederowskiej liberalizacji rynku zatrudnienia płace w Niemczech w ostatniej dekadzie przestały rosnąć. W tym samym jednak czasie reszta strefy euro nie wykazała się podobną powściągliwością i pensje poszły tam w górę średnio o 12 proc. Efekt? „Niemiecki eksport okazał się zbyt silny dla reszty Europy. Po prostu udusił gospodarki słabszych krajów ze strefy euro” – głosi opublikowany kilka dni temu raport ILO. W tej sytuacji coraz częściej słyszy się, że jedynym sposobem na uratowanie spoistości strefy euro jest... podniesienie pensji w Niemczech. Na przykład poprzez podwyższenie płacy minimalnej albo zachęcanie związków zawodowych do wywierania większej presji na pracodawców. – Wtedy niemiecki eksport stanie się droższy i mniej konkurencyjny, potanieje zaś import z zadłużonych krajów Południa, a w efekcie równowaga handlowa w obszarze wspólnego pieniądza zostanie po części przywrócona – uważa Ekkehard Ernst, ekonomista ILO i współautor wspomnianego raportu. Narazi to niemiecką gospodarkę na wymierne (choć na razie trudne do oszacowania) koszty w postaci niższych wpływów z eksportu i spowolnienia gospodarczego.

>>> Czytaj też: Eksperci o pakcie fiskalnym: UE wciąż na etapie gaszenia pożaru

Taki krok wydaje się dziś jednak jedyną sensowną alternatywą wobec dokładania przez Niemców do kasy krajów południa Europy poprzez kredyty ratunkowe Europejskiego Instrumentu Stabilizacji Finansowej (EFSF), europejski mechanizm stabilizacyjny (ESM) czy kupowanie przez Europejski Bank Centralny obligacji krajów PII GS. Wszystko to razem kosztuje dziś Niemców (łącznie z gwarancjami) prawie 400 mld euro. W gotówce ta niemiecka zrzutka na kryzys nie przekracza dziś jednak 35 – 40 mld euro (łącznie z programami pomocowymi MFW).

Niemcy, ofiara własnego sukcesu

Paradoks polega na tym, że Niemcy – mimo bardzo pozytywnego dla nich rozwoju wypadków – nie czują się bynajmniej, jakby wygrali los na ekonomicznej euroloterii. Rząd Angeli Merkel, zamiast odcinać kupony, chyli się ku upadkowi: przegrywa wszystkie kolejne wybory lokalne i gdyby Niemcy mieli dziś wybrać na nowo Bundestag, kierowana przez chadeków koalicja bezapelacyjnie utraciłaby większość. Jednym z powodów tak niskich notowań jest właśnie... kryzys euro. Ten sam, który pozwala kwitnąć tamtejszej budowlance i doprowadził do jakże korzystnego negatywnego oprocentowania bundów. I nie chodzi tu nawet o to, że pod rządami kanclerz Merkel Republika Federalna jest głównym gwarantem trzech bailoutów dla Grecji, Irlandii oraz Portugalii i żyrantem europejskiego mechanizmu stabilizacyjnego.

Niemieckich wyborców mierzi raczej to, że nie widać końca tego kryzysu, który coraz bardziej zagraża całemu procesowi eurointegracji. Większość społeczeństwa uważa bowiem, że projekt Europa to obok społecznej gospodarki rynkowej najważniejsze niemieckie osiągnięcie ostatniego stulecia. Prawdziwa przeciwwaga dla rozpętania dwóch wojen światowych i zbrodni ludobójstwa, których Berlin dopuścił się w pierwszej połowie XX wieku. Do tego dochodzi paraliżujący strach przed kosztami upadku strefy euro (lub choćby tylko opuszczenia jej przez jednego z członków). Dlatego gdyby Niemcy mogli wybierać pomiędzy przedłużaniem tego kryzysu (i dalszym żerowaniem na przykład na tanim sprzedawaniu bundów) a powrotem do przedkryzysowej „normalności”, zdecydowana większość wybrałaby bez wątpienia to drugie rozwiązanie. Niemcy są zakładnikiem własnego sukcesu również w znaczeniu ogólnoeuropejskim. Przyczyniła się do tego faktycznie mało fortunna antykryzysowa polityka europejska rządu Merkel. Zarzuty egoizmu i myślenia wyłącznie w narodowych kategoriach płynące z południa Europy (ostatnio szczególnie mocno wypowiada się w tym duchu na przykład były premier Włoch i przewodniczący Komisji Europejskiej Romano Prodi) nie są tylko przejawem histerii południowców. Podziela je nawet wielu Niemców. – Problem polega na tym, że Merkel stosuje wobec Niemiec i Europy dwie miary. Nie wahała się w latach 2008 – 2009 rzucić na szalę kilkusetmiliardowych gwarancji, by ratować zagrożone niemieckie banki, i kolejnych 150 mld euro na programy nakręcania koniunktury. Nie cofnęła się przed wprowadzeniem keynesowskich narzędzi w postaci dopłacania przez państwo do miejsc pracy, byleby tylko nie zostały zlikwidowane (tzw. kurzarbeit – red.).

Teraz jednak wobec Grecji czy Portugalii pozuje na nieugiętego liberała. Chce ciąć wydatki i za wszelką ceną równoważyć budżety, choć to podminowuje wzrost gospodarczy. Słowem, forsuje za granicą dokładnie to, przed czym udało jej się uciec u siebie – podsumowuje Martina Metzger. Mimo tych wszystkich napięć i wychodzącego Niemcom na plus rachunku za kryzys, cała Europa patrzy dziś właśnie na Berlin jako prawdziwe centrum gospodarczej i politycznej władzy, które może wyprowadzić kontynent z obecnych zawirowań. Być może najlepiej to przekonanie wyraził podczas swojego listopadowego wystąpienia w niemieckiej stolicy szef polskiej dyplomacji Radosław Sikorski. „Największa odpowiedzialność za powodzenie projektu europejskiego spoczywa na tych, którzy najbardziej na nim skorzystali” – mówił wówczas polski minister. Czy Niemcy staną na wysokości zadania?