Waldek Malicki przez kilkanaście lat zajmował się sprzedażą w korporacji produkującej mieszanki zapachowe. – Koordynowałem tworzenie zapachu, a potem promowałem gotowy produkt – opowiada. I bardzo tę swoją pracę lubił. Kiedy później w sklepie widział wodę toaletową albo proszek ze swoim aromatem, czuł się, jak mówi, jakby spotkał swoje dziecko. To zajęcie przestało dostarczać mu satysfakcji, kiedy zmieniły się reguły rządzące światem biznesu. – Nikt nie rozumiał, że czasem efekty widać po kilku miesiącach i trzeba na nie długo pracować – mówi Waldek. W tym czasie Iwona uczyła chemii i biologii w gimnazjum. – Chemia jest trudnym przedmiotem, wymaga prowadzenia doświadczeń, a szkoły nie są w stanie zapewnić do tego warunków. To mnie stresowało, czułam, że to nie dla mnie. Na przygotowaniach do zajęć spędzałam kilkanaście godzin tygodniowo – mówi Iwona. Zaczęli więc szukać.
Od razu wiedzieli, że chcieliby założyć coś własnego. Iwonie od początku chodziło po głowie, żeby połączyć pracę z pomocą innym. Wtedy wpadła na trop sklepów w Wielkiej Brytanii, które prowadzą działalność charytatywną. Ta idea ją zafascynowała. Zasada jest prosta: sklepy zbierają niepotrzebne meble czy ubrania, a potem je sprzedają. – Nadają rzeczom drugie życie. Nikt nie musi się martwić, że coś wyrzuca – mówi Iwona. Po szybkim rekonesansie okazało się, że takich przedsięwzięć w Warszawie nie ma. Szukając dalej, natrafiła na stowarzyszenie Emmaus. Ich hasło to: „Ratując innych, człowiek ratuje samego siebie”, a misją tej organizacji jest pomoc osobom, które znalazły się w sytuacji kryzysowej. W praktyce działa to tak: w sklepie, w którym są sprzedawane wszelkie przedmioty darowane od innych, pracują ci, którzy zgłosili się po pomoc do stowarzyszenia. Za pracę zdobywają kieszonkowe, które z czasem pomaga im stanąć na nogi, usamodzielnić się i z noclegowni przenieść się do wynajmowanego pokoju. Prowadzący sklep również otrzymują niewielkie wynagrodzenie.
Ta idea tak bardzo się spodobała Iwonie i Waldkowi, że zdecydowali się zbadać sprawę osobiście – pojechali więc do Wrocławia, gdzie znajduje się siedziba jednego z polskich oddziałów stowarzyszenia. To było to. Postanowili założyć z pomocą Emmaus podobny sklep w Warszawie. Zaczęli od żmudnych poszukiwań lokalu. Na szczęście trafiła im się dobra oferta na warszawskich Szmulkach, po prawej stronie Wisły. A potem zaczęli zbierać sprzęty. I tu pojawiło się kolejne miłe zaskoczenie. – Ludzie bardzo chętnie dzielą się niepotrzebnymi sprzętami, czują ulgę, że jeszcze komuś się to przyda i nie muszą rzeczy wyrzucać. Dostajemy mejle, w których wiele osób pisze, że takiego miejsca im brakowało – mówi Iwona. Malickich cieszy też to, że coraz więcej osób angażuje się w pracę na rzecz ich przedsięwzięcia. I nie tylko dlatego, że roboty jest mnóstwo. Na razie pracują głównie jako wolontariusze, ale z czasem – jak tylko sklep się rozkręci – będą dostawać zapłatę, czyli tzw. kieszonkowe.
Reklama
I o to chodziło. Jedną z inspiracji przy przygotowaniach do otwarcia sklepu były właśnie rozmowy o wykluczeniu, m.in. osób z niepełnosprawnością, ale także tych mniej dostosowanych do normalnego życia, z rynku pracy. „Sklepowisko” (tak się nazywa sieć sklepów Emmaus) ma być dla nich miejscem, w którym będą mogli poczuć się dobrze.
Kilka tygodni po otwarciu w sklepie pojawiła się kobieta, która natychmiast potrzebowała pracy. Kiedy jednak dowiedziała się, że nie może liczyć na zarobki, chciała zrezygnować z zajęcia. Została tylko na chwilę, żeby zobaczyć, co się dzieje. – Klienci wchodzili, wychodzili, a ona nagle mi mówi: To ja będę tu przychodzić, bo mi się tu podoba – opowiada Iwona. I przychodzi – pomaga przy segregowaniu ubrań, obsłudze klientów, utrzymywaniu porządku. Nie ona jedna. Na stałe, jako wolontariuszka, pomaga Greta, która pracowała w Emmausach w Strasburgu. Potem szukała identycznej działalności w Polsce i trafiła do „Sklepowiska” w Warszawie. To ona prowadzi ich stronę internetową.
Waldkowi i Iwonie zależało też, żeby zaktywizować osoby na zakręcie życiowym, takie, dla których praca – nawet za symboliczne wynagrodzenie – będzie jakąś odmianą, pozwoli wyrwać się z rutyny. Dlatego przychodzi do nich regularnie pani, która opiekuje się niepełnosprawnym bratem i chce czasem wyrwać się z domu. Jest i pani Maria, rencistka, która chciałaby pomóc innym. W przedsięwzięcie zaangażowane są też dwie osoby z Markotu – jeżdżą po sprzęt do osób, które zgłosiły chęć oddania rzeczy, pomagają przy znoszeniu, wnoszeniu.
Drugim pozytywnym zaskoczeniem dla Iwony i Waldka było to, że ludzie nie tylko tak chętnie oddają rzeczy, ale także, że jest zapotrzebowanie na te sprzęty. – Ta rzecz spędzała mi sen z powiek, bałam się, co będzie, jak cały pomysł nie wypali? – mówi Iwona. Tymczasem ludzie przychodzą chętnie, może dlatego, że sklep nie jest zwyczajny: ma swój klimat. Iwonie bardzo zależało, by stał się miejscem spotkań i rozmów. Na kanapie, która jest wystawiona na sprzedaż, każdy może przysiąść, jak nie ma kolejki, dostaje herbatę. Dlatego jest kuchnia. Udało się – ludzie przychodzą popatrzeć, pogadać. Pozwierzać się. I wracają. Nie zawsze kupują, ale to nie jest najważniejsze.
Są dopiero na starcie, ale przedsięwzięcie powoli się rozkręca. Wszystkie pieniądze trafiają do stowarzyszenia Emmaus do Wrocławia. Maliccy żyją na razie głównie ze oszczędności. Iwona, która w sklepie jest codziennie od rana do wieczora, za jakiś czas będzie otrzymywać niewielkie wynagrodzenie. Waldek oprócz zaangażowania w działalność sklepu bierze też dodatkowe zlecenia. Czasem trafia się jakaś propozycja z korporacji i wtedy przychodzi chwila wahania. A może wrócić do pracy w dużej firmie? Ale te momenty uświadamiają mu, że tak naprawdę już znalazł miejsce dla siebie. Kiedyś nie rozumiał, jak ktoś może przeżyć za średnią krajową. Teraz zyskał zupełnie inną perspektywę. Woli spokój psychiczny niż zarabianie pieniędzy. Obojgu podoba się, że przy okazji zdobywania środków na życie, tak by starczało na podstawowe potrzeby, można mieć pracę, która zapewnia satysfakcję.