Zawsze się zastanawiałem, kim jest człowiek w renault, który pewnego dnia wsiadł do clio, wykrzyknął: „Boże, ile tu miejsca!”, i doszedł do wniosku, że świat potrzebuje czegoś znacznie mniejszego, znanego dzisiaj jako twingo. Hobbitem? A może inżynierem z objawami agorafobii – tak bardzo boi się otwartej przestrzeni, że gdy w 1985 r. dostał posadę w Renault i otworzył przypadkowo schowek na miotły, stwierdził, że to idealne miejsce na gabinet, bo jest takie kameralne i przytulne. Od tamtej pory nie wyszedł z niego ani razu, więc nie ma pojęcia o tym, co się dzieje na drogach XXI wieku. Tymczasem żeby czuć się na nich bezpiecznie, potrzebujemy blachy. Dużo blachy.
Oczywiście konstruktorzy małych pojazdów twierdzą, że to nieprawda, bo przecież chronić nas mają nie hektary stali, lecz poduszki powietrzne, strefy kontrolowanego zgniotu, napinacze pasów, ABS etc. Ale to tak, jakby sprzedawca ze sklepu turystycznego przekonywał was, że namiot, który akurat jest w promocji, ma cudowny system sprawiający, że jest równie odporny na huraganowe wiatry i ulewy jak wasz dom z cegły, wkopany na trzy metry w ziemię. Takie rzeczy po prostu nie istnieją.
Problem polega na tym, że nawet maleńkie auta projektuje się dziś w taki sposób, aby ich systemy zadziałały idealnie przy zderzeniu z deformowalną przeszkodą przy prędkości dokładnie 64 km/h. Po laboratoryjnym teście ludzie w białych kitlach sprawdzają, czy siedzące w środku manekiny mają głowy na właściwych miejscach – jeśli tak, przyznają autu pięć gwiazdek i uznają je za wybitnie bezpieczne. Niestety, jeżeli zaufacie ich ocenie, szybko poznacie innych ludzi w białych kitlach. I to pod warunkiem, że mieliście dużo szczęścia i zanim przejechał po was tir, zdążyliście odbić w kierunku najbliższego drzewa, które – w przeciwieństwie do przeszkody w laboratorium – okazało się niedeformowalne.
Reklama
Powtórzę to raz jeszcze i z pełną stanowczością: w polskich realiach drogowych względne bezpieczeństwo jest w stanie zapewnić wyłącznie duża ilość blachy, którą jesteście otoczeni. Na Zachodzie rzeczywiście jest nieco inaczej, bo tam samochody takie jak renault twingo pełnią zazwyczaj jedną z dwóch ról: wózków na zakupy albo urodzinowych prezentów, które rodzice wręczają swoim dzieciom zaraz po zdaniu przez nie egzaminu na prawo jazdy. Jednak w jednym i drugim przypadku niebezpieczeństwo, że dojdzie do tragedii, jest marginalne, bo tam wszyscy na zakupy i do szkoły jeżdżą twingo albo czymś podobnym. Ale nie w Polsce. U nas myślenie: zamiast 10-letniego bmw kupię synowi twingo, to może dożyje 20. urodzin, może się okazać zgubne w skutkach. Pewnego dnia latorośl wpadnie bowiem na jednym z zakrętów na kolegę z klasy, którego ojciec wyszedł z innego założenia i kupił mu 10-letnie bmw. Jeszcze długo będziecie żałowali, że postawiliście na francuską „technologię bezpieczeństwa” zamiast na niemieckie: stal, rozmiary i wagę. Przykro mi, ale jeżeli chcecie żyć, na polskich drogach liczy się głównie to.
A szkoda, bo twingo to naprawdę świetne auto na rozpoczęcie przygody z motoryzacją. Zaskakująco zwinne, ekonomiczne, a z 75-konnym motorem także całkiem żwawe. Możecie je zamówić we wściekle czerwonym kolorze, z czarnymi felgami i białymi lusterkami, przez co będzie wyglądało modnie i zadziornie. W dodatku dzięki sprytnemu systemowi przesuwania tylnych foteli macie wybór – więcej miejsca na bagaże albo na nogi dla pasażerów. Do tego możecie być pewni, że jeżeli kupicie je swojemu potomkowi, szybko zostaniecie dziadkami. To auto zbliża bowiem jak żadne inne – trudno zmienić bieg, nie ocierając się przy okazji o ramię współpasażerki. W dodatku przednie siedzenie w ułamku sekundy można zamienić w łóżko, tłumacząc niewinnie, że pomyliło się dźwignię hamulca ręcznego z tą odpowiadającą za regulowanie pochylenia oparcia fotela. A to naprawdę nie jest trudne.
Co jednak najlepsze, ten mały samochodzik ma w sobie coś tak kokieteryjnego, że za każdym razem, gdy zatrzaskiwałem za sobą jego drzwi, uśmiechałem się sam do siebie. Moja znajoma, która poprosiła mnie niedawno, abym pomógł jej wybrać nowe auto, stwierdziła, że przede wszystkim musi ono „wywoływać banana na twarzy”. Gdyby wsiadła do twingo, na pewno dostałaby „banana”, jednak obawiam się, że wybierając się tym autem w podróż do Gdańska, ryzykowałaby, że będzie to ostatni banan w jej życiu.
Przykro mi to pisać, ale w Polsce twingo kariery nie zrobi. Nie dlatego, że nie dorosło do rzeczywistości, lecz dlatego, że to my i nasze drogi nie dorośliśmy do niego.
ikona lupy />
Łukasz Bąk, zastępca kierownika działu życie gospodarcze kraj / DGP