Jego stwierdzenie było prawdziwe, nawet jeżeli niemądre, i ja, i moi rówieśnicy na tym skorzystaliśmy.
Rząd płacił nam, żebyśmy szli na studia. Uznawaliśmy za oczywiste, że będziemy mogli przebierać w atrakcyjnych ofertach pracy. Szybko dostałem posadę, z której praktycznie nie można mnie było zwolnić, i szczodry indeksowany plan emerytalny. Kupiłem dom za kredyt hipoteczny, od którego odsetki były niższe niż inflacja. Mój oczekiwany czas życia jest o kilka lat dłuższy niż mojego ojca i już przekroczyłem wiek, w którym zmarł mój dziadek.
Dziś młodzi ludzie, którzy chcą iść na uniwersytet, muszą płacić czesne i zaciągać kredyty na koszty życia. Kiedy skończą studia, wchodzą na bardzo konkurencyjny rynek pracy. Niewiele ścieżek kariery oferuje bezpieczeństwo zatrudnienia. Gwarantowane emerytury niemal zniknęły z sektora prywatnego, a te w sektorze publicznym będą dużo mniej szczodre. Stawki podatkowe muszą wzrosnąć, m.in. po to, by zapłacić za opiekę i leczenie mnie, kiedy moja demencja się posunie. Jedynym finansowym pocieszeniem dla przyszłego pokolenia jest to, że zostawimy im w spadku nasze domy. Dzisiejsza młodzież akceptuje to niemal bez sprzeciwu. Jak każde pokolenie studentów protestuje, ale demonstracje przeciwko czesnemu trudno traktować poważnie. W 1968 r. maszerowaliśmy, by zmienić świat i wstrząsnąć zadowoloną z siebie elitą polityczną. Świat jednak nie zmienił się i moi rówieśnicy wbili się w garnitury, objęli posady w bankach inwestycyjnych. Potem korzystali z najdłuższej w historii hossy na rynkach finansowych.
Reklama
Młodzi ludzie mają pełne prawo pytać swoich rodziców i dziadków, dlaczego dużo bogatsze społeczeństwo nie może zapewnić świadczeń, które oferowało starszemu pokoleniu. Nie jestem pewien, czy mam dobrą odpowiedź. Edukacja uniwersytecka, która była niegdyś dostępna dla niespełna 10 proc. społeczeństwa, nie może być oferowana na podobnych zasadach, gdy około połowa każdego rocznika wybiera się na wyższe uczelnie. Z tego samego powodu nowi absolwenci nie mogą oczekiwać takich samych możliwości pracy jak starsi. Co jednak najważniejsze, przy wszystkich poświęceniach, jakich dokonali dla nas nasi rodzice i dziadkowie, my nie zamierzamy wykazać się podobną szczodrością wobec naszych dzieci.
Nie chodzi o to, że nie możemy zapłacić, tylko o to, że nie chcemy. Wielu ludzi z nostalgią wspomina swoje czasy studenckie, ale nie chce łożyć na uniwersytety, by to doświadczenie było udziałem także dzisiejszej młodzieży. Członkowie mojego pokolenia wywalczyli sobie bezpieczeństwo zatrudnienia i nagrodzili się indeksowanymi emeryturami, ale naszym następcom mówimy, że nie mogą oczekiwać takiego samego bezpieczeństwa ani w pracy, ani na emeryturze. Firmy, które kontroluje moje pokolenie, nie chcą dłużej brać na siebie ryzyka związanego z gwarantowanymi świadczeniami socjalnymi, po części z powodu przepisów zapewnią, że nasze własne oczekiwania zostaną spełnione. Zdajemy sobie sprawę z konieczności budowania większej liczby domów, ale nalegamy, by nie powstawały one w naszej okolicy, co często oznacza, że nie mogą powstać w ogóle.
Moje pokolenie wybuchło też nieuzasadnionym gniewem na propozycję George’a Osborne’a, byśmy po ukończeniu 65. roku życia płacili podatek dochodowy na takich samych zasadach jak wszyscy inni. Solidarność międzypokoleniowa to niezręczne sformułowanie, ale ważna koncepcja. I chodzi w niej nie tylko, a nawet nie głównie o poziom potrzeb pożyczkowych i zadłużenia rządu. Większość rodziców chce dać swoim dzieciom szansę na lepsze życie, niż sami mieli. Kiedy jednak działamy razem, agresywnie realizujemy własne interesy kosztem następnych pokoleń: dziwaczny paradoks perwersyjnego działania zbiorowego.