Czasami przybiera to absurdalne formy, tak jak w przypadku niedawnej informacji Ministerstwa Gospodarki, że sprzedaż węgla w 2011 r. wzrosła o 6,1 mln ton w porównaniu z 2010 r., co – jak rozumiem – ma być dobrą wiadomością. Łączna sprzedaż wyniosła 75,82 mln ton, więc mówimy o różnicy na poziomie 8 proc. Takie dane więcej zaciemniają, niż wyjaśniają i nie mówią nam niczego o realnym stanie przemysłu wydobywczego (najwyraźniej ktoś w ministerstwie uznał, że taka informacja warta jest komunikatu prasowego. Można mu jedynie współczuć).
Jeszcze gorzej jest, gdy znajdziemy się w obszarze prognoz ekonomicznych, które są produkowane z tego samego powodu, dla którego północnoamerykańscy Indianie zaklinali deszcz. Wszyscy wiedzą, że to w niczym nie pomoże, ale przynajmniej każdy czuje, że sprawuje jakiś rodzaj kontroli nad wydarzeniami. (Tak, wiem, że prognozowanie stopy inflacji ma siłę sprawczą, ale to inna kwestia).
Tym niemniej pewne dane mogą być ważne i dostarczać nam realnych informacji i wiedzy. Jak wspominałem kilka tygodni temu, tempo wzrostu na poziomie 1 proc. ma ogromne konsekwencje w porównaniu z tempem dwuprocentowym. Nawet mierzenie stanów psychologicznych może być ważne. Wiemy, dla przykładu, że nastroje konsumenckie są kluczowym elementem wzrostu gospodarczego, więc ich pomiar zapewnia nam użyteczny wskaźnik wyprzedzający koniunkturę. Musimy jednak wiedzieć, kiedy dane są ważne, a kiedy nie, ponieważ – jak czytelnicy z pewnością zdają sobie sprawę – liczby mają tendencję do tego, by dać się wypaczać i być błędnie interpretowanymi. Trend i proporcja są dużo ważniejsze niż liczby absolutne, ale uwaga opinii publicznej koncentruje się często na tych drugich.
Reklama
Jeżeli w ekonomii istnieje jakaś dana, której przydaje się niemal mityczne znaczenie, to jest nią produkt krajowy brutto. Politycy śledzą ją uważnie, ponieważ od tego może zależeć ich przyszłość. Jednak jej dogłębne znaczenie w debacie publicznej sprawia, że często zapominamy o poważnych ograniczeniach tego wskaźnika. Simon Kuznets, który stworzył miernik PKB pod koniec lat 30., nigdy nie oczekiwał, że będzie on stosowany do pomiaru ludzkiej pomyślności. Może on pokazywać fizyczną produkcję dóbr i usług, ale jak przypominał nam Robert Kennedy w 1968 r., mierzy wszystko oprócz tego, dla czego warto żyć.
W konsekwencji ekonomiści zaczęli szukać alternatywnych mierników produktu narodowego brutto. Osiągnięto na tym polu pewne znaczące sukcesy, np. indeks rozwoju ludzkości (HDI) stworzony przez laureata Nagrody Nobla Amartyę Sena i nieżyjącego już Mahbuba ul Haqa w ramach programu rozwojowego ONZ. Mierzy on poziom zdrowia, edukacji, a także standardów życia i jest obecnie jednym z kluczowych wskaźników, które muszą brać pod uwagę decydenci. (Informacja dla zainteresowanych: Polska jest 22. na świecie pod względem wielkości PKB, ale niestety dopiero 39., jeżeli chodzi o HDI. Drodzy politycy, jest jeszcze wiele do zrobienia, by Polska stała się lepszym miejscem od życia. Zapomnijcie na chwilę o rozbitym samolocie).
Jedną z takich alternatyw jest mierzenie narodowego szczęścia. Wskaźnik taki wydaje się prawie idealny, ponieważ po co warto żyć, jeżeli nie dla osiągania szczęścia? Wokół tych badań powstał już mały przemysł i wiele rządów zaczyna promować pomysł indeksu narodowego szczęścia. David Cameron forsuje ideę indeksu szczęścia dla Wielkiej Brytanii i w lutym tamtejsze Narodowe Biuro Statystyczne opublikowało swój pierwszy raport na temat subiektywnego poczucia zadowolenia. Ci, którzy kierują się ideologią utylitarną (jak najwięcej szczęścia dla jak największego odsetka społeczeństwa), powinni być zadowoleni, że uczucie to zyskuje statystyczną wagę gatunkową w takich organizacjach, jak OECD, UE i ONZ.
Mam jednak niejasne poczucie niepokoju, że ten narastający trend będzie nadużywany i może więcej ukrywać, niż wyjaśniać. W Wielkiej Brytanii najwyższy poziom subiektywnej pomyślności jest w Irlandii Północnej, a najniższy w Londynie. Co więcej, gdy ludzie się starzeją, ich subiektywne poczucie zadowolenia rośnie. Innymi słowy starzejąca się populacja i religijny konflikt mogą zdziałać cuda. Zapytajcie starszych ludzi w Wielkiej Brytanii, kiedy czuli się najszczęśliwsi, a II wojna światowa znajdzie się wysoko na liście.
Skoncentrowanie się na subiektywnej pomyślności jest nietrafione, szczęście jest uczuciem bardzo osobistym (w końcu potencjalny zamachowiec samobójca jest zapewne bardzo szczęśliwą i spełnioną osobą), a zadaniem rządów powinno być zapewnianie wspólnotom, które je wybrały, zbiorowego poczucia pomyślności. Wprowadzenie w tym tygodniu Humankind Index przez Oxfam, wiodącą brytyjską organizację pozarządową, stanowi przyznanie się do istnienia tej fundamentalnej luki w obecnym podejściu do mierzenia szczęścia. Indeks bierze pod uwagę 18 czynników, od życia rodzinnego po opłaty za korzystanie z parków. Pozwala to bardziej dokładnie zbadać zbiorowe poczucie pomyślności i, co jeszcze ważniejsze, wskazuje na problemy, które naprawdę wpływają na jakość życia i sprawiedliwość społeczną w obrębie badanej wspólnoty.
Jeżeli polski rząd zdecyduje się uznać szczęście za ważny narodowy wskaźnik, powinien uważać. Pierwszy światowy raport o szczęśliwości, opublikowany na początku tego miesiąca przez ONZ, lokuje Polskę na marnym 53. miejscu. Jego twórcy musieli chyba badać pracowników departamentu prasowego w Ministerstwie Gospodarki.