„Uwaga. Rosyjski ambasador w Damaszku donosi, że syryjski prezydent Baszar al-Asad został zabity lub ranny” – taka informacja pojawiła się w kwietniu na twitterowym profilu rosyjskiego ministra spraw wewnętrznych. Niepozorne 106 znaków w ciągu sekund obiegło świat i wstrząsnęło rynkami, podnosząc w górę ceny ropy o jednego dolara na baryłce. Okazało się jednak, że informacja była nieprawdziwa. Rosyjskie MSW zdementowało ją, dodając, że minister Władimir Kołokolcew nie ma konta na Twitterze. – Coś, co było kompletną nieprawdą, zatrzęsło całym rynkiem – komentował Tyler Durden z serwisu ZeroHedge.com.
Czy ktoś celowo wypuścił fałszywą informację, by zarobić na wahaniach cen ropy? W tym akurat przypadku to mało prawdopodobne, bo pod rosyjskiego ministra podszył się włoski dziennikarz Tommaso De Benedetti, który postąpił tak już nie pierwszy raz. Podawał się już m.in. za włoskiego premiera Mario Montiego, by jego „ustami” ogłosić na Twitterze śmierć kubańskiego przywódcy Fidela Castro oraz prezydenta Afganistanu Hamida Karzaja. Sfabrykował konto Carli Bruni, żony byłego francuskiego prezydenta Nicolasa Sarkozy’ego, za pośrednictwem którego ogłosił śmierć byłej szefowej brytyjskiego rządu Margaret Thatcher. Był też papieżem Benedyktem XVI, piosenkarzem Julio Iglesiasem oraz irańskim ajatollahem Ali Chamenei. Po co to wszystko?
– Media społecznościowe są największym źródłem nieprawdziwych informacji – powtarza De Benedetti. I dodaje, że zmyślając szokujące informacje, chce zwrócić uwagę na poważny problem – internet zalewa masa nieprawdziwych doniesień, które powielane bez weryfikacji przez kolejne serwisy, w tym tradycyjne media, nabierają pozornej wiarygodności i mogą wywołać ogromne szkody.

Kupuj plotki, sprzedawaj fakty

Reklama
Don Kichot nowych mediów? Być może. Jednak możliwe, że już wkrótce przed zalewem fałszywych informacji będą nas bronić nauka i technologia. Naukowcy z Uniwersytetu w Michigan pracują nad algorytmem, który pozwoli określać, czy dany temat, wokół którego powstało wiele szumu na przykład na Twitterze, jest plotką czy prawdą. W jaki sposób? To skomplikowane, ale po kolei.
Zjawisko zalewania internetu przez nieprawdziwe informacje jest coraz poważniejsze. Powstają nawet strony takie jak np. FakeAWish.com, na której można zredagować własną plotkę na temat wybranego celebryty. Po wpisaniu imienia i nazwiska system proponuje różne rozwiązania: „...spalił się w samochodzie”, „...zginął podczas jazdy na desce surfingowej” itd. Jedno kliknięcie i informacja jest publikowana na Twitterze. Wszystko w myśl zasady, że w erze internetu każdy może być nadawcą treści, nie tylko ich odbiorcą.
W czasach, w których monopol na informacje miały stare media – telewizja, radio i prasa wszystko było prostsze. Zanim opublikowano informację, trzeba ją było zweryfikować. Oczywiście nie robiono tego zawsze – znamy wiele przykładów kompromitacji z powodu nieprawdziwych faktów podawanych przez tradycyjne media, co za każdym razem wykorzystywane jest jako koronny argument przez ich przeciwników (np. po to, by krytykować ideę opłat za publikowane treści), którzy z kolei bezkrytycznie gloryfikują internet. Nawet oni muszą jednak przyznać, że skala nieprawdziwych informacji pojawiających się w sieci jest nieporównywalnie większa niż w tradycyjnych mediach, a tempo, w jakim się rozchodzą – szybsze.
Gdy chodzi o plotki o celebrytach, można powiedzieć, że to problem o znikomej szkodliwości. Wszak plotka, jak opisali to psychologowie, jest także narzędziem autokreacji i promocji, wykorzystywanej przez znanych po to, by stać się jeszcze bardziej znanymi. Serwis Business Insider policzył nawet, że w ostatnich tygodniach w mediach społecznościowych uśmiercono co najmniej 15 znanych osób, najczęściej poprzez fałszywe wpisy na Twitterze – byli wśród nich Demi Moore, Charlie Sheen, Cher czy Hugh Hefner.
Sytuacja wygląda gorzej, gdy sfabrykowana informacja dotyczy spraw poważniejszych i wykorzystywana jest np. do zarabiania pieniędzy. Spokojnie mogłaby temu posłużyć informacja o śmierci syryjskiego prezydenta, gdyby opublikował ją ktoś, kto przewidział ruch cen ropy i zagrał na ich wzrost. W świecie biznesu wykorzystanie plotki jest zresztą jednym z narzędzi walki konkurencyjnej, a w przypadku giełdy stanowi element strategii, by wspomnieć znane porzekadło „kupuj plotki, sprzedawaj fakty”. Popkultura świetnie uchwyciła działanie tego mechanizmu w filmie „Wall Street”, który opowiada o interesach króla finansjery Gordona Gekko, który bezwzględnie wykorzystywał lub rozsiewał plotki na temat innych firm, by przejąć je po korzystnych dla siebie cenach.
Internet sprawił jednak, że plotka na rynkach finansowych nabrała innego wymiaru. Kiedyś nieprawdziwe informacje przekazywano sobie jak w zabawie w głuchy telefon. Powodowało to oczywiście, zgodnie z mechanizmem plotki, stopniowe zniekształcanie przekazywanej informacji, ale raczej we względnie wąskim gronie. W czasach internetu natomiast to, co zasłyszane, trafia natychmiast do sieci, nabierając w oczach użytkowników większej wiarygodności. Wiadomo, że jak już coś zostało napisane, to musi być w tym jakaś prawda.
Przykład z polskiego podwórka? Bartłomiej Roszkowski, szef internetowej księgarni Nexto.pl, wkleił w tym tygodniu na swoim profilu na Facebooku zdjęcie, na którym widać świeczki z nadrukowanym logo amerykańskiego dziennika „New York Times”. A powyżej widniał jego komentarz: „A GW mają zamknąć w druku. Już w 2013 czy 2014?”. Powielił w ten sposób, zresztą nie on jeden, plotkę zamieszczoną kilkanaście dni wcześniej przez dziennikarza „Faktu” Mikołaja Wójcika na jego twitterowym profilu, na którym donosił, że słyszał, jakoby „Gazeta Wyborcza” miała zniknąć z kiosków. Informacja doczekała się analiz w niektórych serwisach internetowych, bo informacja miała potencjał klikalności. Wydawca, który zazwyczaj nie komentuje takich informacji, ostatecznie temu zaprzeczył. Ze względu na branżowy charakter sprawa nie ma większego zasięgu. Ale według podobnego mechanizmu w sieci rozprzestrzeniało się znacznie więcej informacji zdecydowanie większego kalibru.
Ot, choćby kwestia zakazu używania internetu w Iranie. W kwietniu media obiegła informacja, że Reza Taghipour, irańska minister do spraw informacji i komunikacji, ogłosiła plan wprowadzenia zakazu publicznego dostępu do internetu. Portale na całym świecie cytowały słowa minister za publikującym w języku farsi serwisem Kalame.com. Okazało się jednak, że strona zniknęła, a informacja była kompletnie zmyślona – irańska minister zdementowała ją we francuskiej agencji informacyjnej AFP. Inny przykład dotyczy odnalezienia w amerykańskim stanie Teksas masowych grobów, w których pochowanych miało być ok. 30 osób. Najpierw informację podała lokalna telewizja, powołując się na rozmowę z miejscowym szeryfem, potem podchwycił ją „New York Times”, który zajawił ją na Twitterze. Znów się okazało, że informacja jest zmyślona. Niektóre media nawet to uwzględniały, ale na niewiele się to zdało. Tu pojawia się bowiem największy problem – w świecie starych mediów po sprostowaniu informacji przez jedno medium inne raczej jej nie powielały. W świecie internetu mało kto się tym przejmuje.
– Nasza gazeta również napisała o Iranie, a potem sprostowała tę informację. Mimo dementi inne serwisy i tak powielały nieprawdziwą informację – podkreśla Ellen Killoran, dziennikarka „International Business Times”. – Gdy nieprawdziwy news zaczyna być powielany przez kolejne serwisy czy osoby prywatne, jego wiarygodność wzrasta – mówi IBT Alfred Hermida, wykładowca dziennikarstwa i autor książki „Participatory Journalism: Guarding Open Gates at Online Newspapers”. Działa to szczególnie w tematyce politycznej, bo ludzie wierzą mediom, które podzielają ich światopogląd.

Szybkość kliknięcia

– Informacja w sieci podlega takim samym prawom, jakimi rządzi się cały internet. A to oznacza, że wszystko – prawdziwe czy nieprawdziwe – ma potencjał, żeby nagle nabrać wielkiego znaczenia – dodaje w rozmowie z IBT Ken Doctor, analityk mediów i autor książki „Newsonomia: Dwanaście nowych trendów kształtujących współczesne informacje”. Dla tradycyjnych mediów to ślepy zaułek – w internecie pieniądze idą za kliknięciami, nie za czytelnikami. Łatwo więc wpaść w spiralę polegającą na powielaniu wszystkiego, co krąży po sieci, nie dlatego, że jest to prawdziwe, ale dlatego, że ludzie będą w to klikać. Weryfikowanie wszystkiego jest niemożliwe, ale nieopublikowanie informacji, która w internecie rozgrzewa, oznacza wykluczenie z obiegu i utratę uwagi internautów.
Jak z tego wybrnąć? W emitowanym właśnie przez HBO serialu „Newsroom”, opowiadającym o pracy amerykańskiej redakcji wieczornego programu informacyjnego, temat ten jest jednym z głównych wątków. Jego pomysłodawca Aaron Sorkin, który wsławił się scenariuszem do filmu o Facebooku „The Social Network”, nie krył, że chciał stworzyć serial dotyczący problemu wiarygodności informacji. W jednym z odcinków gospodarz programu Will McAvoy i jego zespół mają poinformować, że amerykańskie służby specjalne zabiły Osamę bin Ladena. Choć większość Amerykanów już od godziny wie, o co chodzi, bo informację podał ktoś na Twitterze, w serialu wydawca broni dziennikarskich standardów i nie pozwala na zacytowanie informacji z Twittera, dopóki nie będzie drugiego źródła.
– Sorkin chciał pokazać wyższość dawnych standardów dziennikarskich nad internetem, a wyszła z tego groteska. Ten serial opowiada o świecie z perspektywy starych mediów, które jeszcze liczą na to, że mogą wrócić do dawnej siły, ale tak naprawdę jest już za późno – komentował znany amerykański publicysta Michael Wolff.

Światełko w tunelu

Czy zatem powinniśmy się pogodzić z tym, że taki jest internet, a sfabrykowane informacje będą miały takie samo miejsce w czołówkach serwisów co prawdziwe newsy? Alfred Hermida podkreśla, że media społecznościowe niestety wzmacniają to zjawisko. Ale Ken Doctor uważa, że jest jeszcze światełko w tunelu – z obecnego chaosu wyłoni się nowa hierarchia źródeł informacji, wymuszona przez samych konsumentów cyfrowych mediów. Utopia? – Toniemy w informacjach. Sama Agencja Reutera wypuszcza 3,5 mln wiadomości rocznie. I to jest tylko jedno źródło – opowiadał Kirk Citron podczas konferencji TED prezentującej najciekawsze idee na świecie, w Longbeach w Kalifornii. Na co dzień zarabia na życie w agencji reklamowej, ale po godzinach prowadzi serwis The Long News publikujący informacje, które jego zdaniem będą mieć znaczenie za kilkadziesiąt lub nawet kilkaset lat. Według niego nie będzie to ani śmierć Michaela Jacksona, ani epidemia świńskiej grypy, ani nawet wojna w Afganistanie. Natomiast wciąż znaczenie mieć będą kolejne odkrycia w kosmosie czy kwestia głodu na świecie.
Nikt się jednak nie łudzi, że takie inicjatywy mogą zmienić świat. Jedyną nadzieją, że tak się stanie, może być – paradoksalnie – znowu technologia, która tylko wywróciła poprzedni porządek do góry nogami. Teraz ma szanse na nowo go uporządkować. Czwórka naukowców z Uniwersytetu w Michigan – Vahed Qazvinian, Emily Rosengren, Dragomir Radev i Qiaozhu Mei – postawiła sobie za cel opracowanie algorytmu, który pozwalałby wskazywać sfałszowane informacje w sieci.
Zaczęli od Twittera, a swoją analizę opisali w dokumencie zatytułowanym „Rumor Has It: Identifying Misinformation in Microblogs”. Na razie dokonali analizy 10 tys. wpisów na Twitterze dotyczących 5 różnych, acz kontrowersyjnych tematów – była wśród nich kwestia urodzenia Baracka Obamy czy zbyt duże zatrudnienie w Białym Dom. Zamieszczane posty na ten temat, choć za każdym razem powielały nieprawdę, różniły się nacechowaniem emocjonalnym i stosunkiem do informacji osoby, która je publikowała. Aż 43 proc. twittów, które powielały plotkę, wyróżniało się pozytywnym stosunkiem autora do przekazywanej informacji i wiarą w jej prawdziwość: „Obama jest muzułmaninem. Albo i nie, ale na takiego wygląda”.
Autorzy badania przyznają, że analiza dotyczyła plotek i tematów, które zostały już wyłowione i opisane w serwisie UrbanLegends.About.com – Zidentyfikowanie nowo powstających plotek bezpośrednio z Twittera to znacznie trudniejsze zadanie. Ale naszym celem jest stworzenie systemu, który wykorzysta naszą analizę i wzory, według których powielane są informacje, by móc określić, czy nowy gorący temat jest plotką, czy nie – przekonują naukowcy.
Jeśli im się uda, to kolejna informacja wymyślona przez włoskiego dziennikarza Tommaso De Benedetti nie powinna zmienić cen ropy na świecie.