Nieustannie jesteśmy bombardowani informacjami, że w dzisiejszym świecie poradzą sobie tylko najsolidniej wykształceni. Fakt, informatyka oraz technologie komputerowe rozwijają się w tak błyskawicznym tempie, że potrzebują całych zastępów geniuszy. Ale wciąż jest miejsce dla pracy dorywczej, nieco monotonnej i z pewnością gorzej płatnej. I nie jest to mały rynek – zapotrzebowanie na współczesnych chałupników jest równie wielkie, jak na specjalistów. W XXI wieku do szybkiego zatrudnienia kilkuset osób do prostych prac używa się internetu i stosuje zasady crowdsourcingu. Tak jak Lukas Biewald i założony przez niego CrowdFlower, jeden z najgorętszych start-upów ostatnich lat.
Jeśli prowadzisz biznes i potrzebujesz wykonać żmudną i długotrwałą pracę, która na dodatek mocno obciąży twój budżet, zgłoś się do CrowdFlower. – Jesteśmy czymś w rodzaju agencji pośrednictwa usług. Znajdziemy potrzebnych ludzi, zlecimy im zadanie, a po wszystkim przedstawimy ci wynik pracy – mówi Biewald. By zlecenie było szybko wykonane, rozbijane jest na najprostsze czynniki, które składa się razem dopiero na samym końcu. Taka organizacja pracy ma jeszcze jedną zaletę: za wykonanie pojedynczej usługi płaci się ułamki groszy.
Jak to działa w praktyce? Oto kilka zleceń dla CrowdFlower. Jedna z firm sprzedających ogniwa fotowoltaiczne chciała, by z ponad tysiąca zdjęć dachów z panelami słonecznymi wybrać wyłącznie te, na których są zamontowane urządzenia jej produkcji. Inna potrzebowała dokonać weryfikacji swojej nowej strony internetowej, by sprawdzić, czy jest przyjazna dla użytkowników. Kolejna, o nazwie Scribd, zajmująca się rozpowszechnianiem informacji, zleciła opisanie (fachowo mówi się o tagowaniu) wszystkich posiadanych przez nią ponad 10 mln tekstów (np. przepis kulinarny, sport, polityka itd.). Za każdym razem CrowdFlower wynajmował przez internet setki ludzi – często z drugiego końca świata, którzy chcieli dorobić, i zlecał im zadanie. – Gdybyśmy chcieli dokonać tej tytanicznej pracy własnymi siłami, całe przedsięwzięcie kosztowałoby nas 30 tys. dol. CrowdFlower wystawiał nam rachunek na 2 tys. dol. No i wykonał usługę błyskawicznie – powiedział szef Scribd Tikhon Bernstam.
Reklama
Crowdsourcing. Choć ten termin może brzmieć obco (po raz pierwszy pojawił się w magazynie „Wired” w 2006 roku), niemal wszyscy jesteśmy uczestnikami tego zjawiska. To po prostu czerpanie wiedzy lub korzyści z grupy (crowd to po angielsku tłum). W czystej akademickiej postaci wygląda to tak: firma ma problem do rozwiązania i ogłasza to w internecie, tłum użytkowników sieci – całkowicie bezinteresownie – pochyla się nad nim i przedstawia możliwe wyjścia z sytuacji, firma wybiera jedno z nich, w jej mniemaniu najlepsze, i wdraża je, mając nadzieję, że przyniesie jej to zyski. A co my mamy wspólnego z crowdsourcingiem? A któż z nas nie udzielał rad na forum internetowym? Crowdsourcing w wydaniu CrowdFlower jest jednak nieco inny: to zaprzęgnięcie setek, nawet tysięcy ludzi do pracy nad jednym konkretnym zadaniem. Bo tak będzie taniej i szybciej.
Lukas Biewald nie myślał o założeniu firmy zajmującej się crowdsourcingiem, bo zarabiał na życie pisaniem programów komputerowych. Jednak pewnego razu musiał przetestować działanie własnego dzieła, a nie miał pieniędzy na zatrudnienie beta testerów. Wtedy trafił na ogłoszenie firmy Mechanical Turk, która oferowała wynajem tymczasowych pracowników do wszystkiego. Kupił więc usługę 100 osób, które szukały błędów w programie. A co z rzetelnością pracy? Mechanical Turk odpowiedział, że jeśli uzna on jakość ich pracy za niezadowalającą, to może im po prostu nie zapłacić.
To spotkanie z crowdsourcingiem było dla niego frapujące. Do tego stopnia, że w 2007 roku porzucił komputery i wszedł w nową branżę. Znacząco zmienił jednak zasady działania: postawił na jakość oraz rzetelność. I to na kilku poziomach. Na początku korzystał z grupy wyselekcjonowanych podwykonawców, tych, którzy dali się już wcześniej poznać jako pracownicy godni zaufania. Potem, gdy firma zaczęła coraz mocniej wiązać koniec z końcem, do „stajni” zaczął przyjmować kolejnych: wyniki ich pracy zawsze porównywał z efektami działań najlepszych, dzięki czemu odsiewał osoby niesumienne i obijające się. Poza tym wyrywkowej kontroli poddawał także efekt całej pracy – już po ponownym złożeniu w całość, dzięki czemu w jego ofercie nie było stwierdzenia, że w razie usługi niskiej jakości klient może nie zapłacić.
Przy takim zorganizowaniu firmy pozyskanie kontrahentów było tylko kwestią czasu, choć początki nie były łatwe. – Gdy zyskaliśmy pierwsze zlecenie, zepsuł się nam faks, zresztą nie tylko on nie działał. Przez pierwszy rok pracowaliśmy na laptopach w kawiarniach czy parkach, wszędzie tam, gdzie było darmowe WiFi. Pamiętam, że raz ktoś mnie zapytał, gdzie mieści się moje biuro. Odpowiedziałem, że mamy wiele lokalizacji – opowiada Biewald. Dziś ma siedzibę w San Francisco i zatrudnia do prowadzenia biznesu kilkanaście osób.

Gdy zyskaliśmy pierwsze zlecenie, zepsuł się faks. Przez pierwszy rok pracowaliśmy w parkach, bo tam było darmowe WiFi

To efekt doskonałego wstrzelenia się w zapotrzebowanie rynku, np. wiele wielkich firm ma potężne bazy informacji do przetworzenia czy skatalogowania, a wciąż człowiek jest dokładniejszy niż maszyna. Wtedy zgłaszają się do CrowdFlower. O firmie Biewalda zrobiło się na tyle głośno, że zainteresowały się nią fundusze inwestycyjne, co zaowocowało kilkoma potężnymi zastrzykami gotówki.
Nic dziwnego, że w takiej sytuacji Biewald myśli o wejściu na nowe rynki. Bo dziś crowdsourcing to przede wszystkim proste, najczęściej papierkowe, niezbyt wymagające zadania. Ryzyko błędu, które może popełnić chałupnik amator, jest na tyle niegroźne, że firmy godzą się na nie, bo oszczędności są dla nich ważniejsze. A co z nauką? Czy internetowy tłum może stać się użyteczny dla badaczy?
Okazuje się, że tak. W ubiegłym roku Uniwersytet Harvarda nawiązał współpracę z CrowdFlower: chodziło o pomoc w walce z lekooporną gruźlicą. Badaczka Sarah Fortune miała kilkadziesiąt tysięcy zdjęć chorych ludzkich komórek, a każde z nich trzeba było opisać. Do tej pory takimi zadaniami zajmowali się studenci, jednak fotografii było tak wiele, a chętnych do żmudnej pracy tak mało, że cały proces trwałby kilka lat. Równie długo trwałoby opracowanie komputerowego algorytmu, który zautomatyzowałby całe zadanie. A tyle czasu Fortune nie mogła czekać. Kupiła więc w CrwodFlower usługę: tysiąc wykwalifikowanych osób (studentów medycyny, pielęgniarek) opisało wszystkie zdjęcia przez niewiele ponad miesiąc. – To przełomowy krok dla mojej firmy i crowdsourcingu. Tłum to potęga – cieszył się po wszystkim Lukas Biewald.