Mogłoby się wydawać, że ustrój socjalistyczny prowadził do patologii gospodarczej, której już nikt nie zdoła przebić. To wtedy, żeby wyrobić normy wagowe, produkowano tak ciężkie żyrandole, że urywały się z sufitu. By natomiast zrealizować metraż blachy, produkowano ją tak cienką, że do niczego się nie nadawała.
Okazuje się jednak, że w ciągu 20 lat funkcjonowania kapitalizmu w Polsce urzędnicy przebili te absurdy. Według danych opublikowanych przez Ministerstwo Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej do tej pory w uchwalonych przez gminy planach miejscowych tereny zabudowy mieszkaniowej są tak duże, że mogłoby tam zamieszkać 77 mln ludzi. Natomiast na terenach objętych gminnymi studiami uwarunkowań mogłoby zamieszkać 316 mln ludzi. Przy obecnym tempie inwestycji zabudowa tych pierwszych terenów potrwa 900 lat, a tych drugich – 3300 lat.
Uchwalanie takich planów przecież kosztuje, więc obywatel, który płaci za nie w postaci wysokich podatków, powinien zapytać, jaki sens ma ponoszenie kosztów przygotowania terenu pod zabudowę na tyle lat do przodu. Koszty jednak nie są największe.
Ten chaos urbanizacyjny powoduje rozlewanie się miast. A to rodzi koszty. Stanie w korkach kosztuje kierowców kilka miliardów złotych rocznie. Rosną koszty utrzymania infrastruktury transportu publicznego, który musi coraz dalej docierać, a miast na to nie stać. Mamy już koszty grubo przekraczające pięć miliardów rocznie, ale jeszcze nie dotarliśmy do największej pozycji generowanej przez chaos urbanizacyjny. Ponieważ tereny przeznaczone pod zabudowę są absurdalnie rozległe, gminy muszą przewidzieć drogi w planach zabudowy.
W świetle obowiązujących przepisów muszą wykupić od właścicieli tereny przeznaczone na drogi publiczne. Ale ponieważ te tereny są absurdalnie wielkie, koszty wykupu przekraczają możliwości gmin. Na przykład aktualne zobowiązania gminy Lesznowola jedynie na wykup terenów przewidzianych pod drogi wynoszą 597 mln złotych, przy budżecie gminy w wysokości 61 mln złotych. W gminie Piaseczno zobowiązania te wynoszą 606 mln złotych przy budżecie 195 mln złotych.
Jak widać, brak kontroli nad tworzeniem miejscowych planów zagospodarowania spowodował niekontrolowany przyrost zobowiązań gmin. Ponieważ nie są one w stanie wykupić tych terenów, ich właściciele kierują pozwy do sądów. Łączna suma pozwów w Poznaniu przekracza 400 milionów, w Warszawie według nieoficjalnych informacji jest dwukrotnie wyższa. W całym kraju potencjalna kwota kosztów wykupu wszystkich terenów przeznaczonych na budowę dróg w już uchwalonych planach, które będą potrzebne w okresie kolejnych 4 tysięcy lat, wynosi ponad 130 mld złotych. O tyle może wzrosnąć dług publiczny, jeżeli właściciele gruntów gremialnie skierują pozwy do sądów, domagając się zgodnie z prawem wykupu gruntów pod drogi, które być może będą potrzebne naszym praprawnukom.
Jak to możliwe, że w wielu sprawach polityka państwa jest patologicznie krótkowzroczna? Na przykład kwestie demografii i migracji są skutecznie ignorowane przez kolejne rządy. A w przypadku zagospodarowania przestrzennego kraju zrobiliśmy wyjątek i obecne pokolenie poniesie koszty przygotowania infrastruktury dla prawie dwustu następnych pokoleń. I to przy założeniu, że znajdzie się ponad 300 mln osób, które zechcą osiedlić się w Polsce. Wiemy, że zielona wyspa jest bardzo atrakcyjna, ale nie przypuszczamy, że aż w takim stopniu. Ale to nie koniec patologii i kosztów. W innych krajach gminy prowadzą taką politykę urbanizacji, która maksymalizuje ich dochody i ogranicza koszty, na przykład budowy drogiej infrastruktury transportowej.
W Polsce panuje wolnoamerykanka. W ostatnich latach ponad 160 tys. pozwoleń na budowę (co drugie) wydawano rocznie poza planami zagospodarowania przestrzennego, a patologiczne lokalne układy powodują, że dochody w procesie urbanizacji są przechwytywane przez lokalne grupy interesów kosztem gmin. Te grupy interesów są bardzo silne również w parlamencie i blokują próby zahamowania tego chaosu i bezprawia. Dług publiczny Polski przekroczył 55 proc. PKB i jest blisko konstytucyjnej granicy 60 proc.
Minister finansów stosuje metody z obszaru kreatywnego budżetowania, żeby część długu schować. Nakłada też ograniczenia na samorządy lokalne. Ostatnio ponownie próbował zmienić definicję liczenia długu, ale nawet Rządowe Centrum Legislacji upomniało ministra, że się zagalopował. Ale jeżeli rozpocznie się masowe dochodzenie odszkodowań wynikających z chaosu urbanizacyjnego, to nawet sztuczki ministra Rostowskiego nie pomogą i dług publiczny eksploduje. Jest jeszcze czas, aby zatrzymać tę patologię i wiemy, jak to zrobić. Ale to temat na kolejny artykuł.
>>> Czytaj też:Koniec inwestycyjnej drogi przez mękę. Powstanie polski kodeks budowlany