Kiedy ostatnio wpadł pan w pułapkę zastawioną przez własny umysł?
Wpadam w takie pułapki cały czas.
A ja się łudziłem, że udaje się panu ich unikać.
To nie udaje się nikomu. Mój umysł pracuje tak samo jak umysły innych ludzi.
Reklama
Za co w takim razie dostał pan Nobla? Myślałem, że badając zawodowo pułapki myślenia, zdążył się pan na takie figle uodpornić?
Błędny wniosek. Gdybym się uodpornił, byłoby to wręcz bardzo dziwne. Znaczyłoby, że jest ze mną coś nie tak.
Dlaczego?
Bo człowiek to znakomicie skonstruowany organizm i większa część jego procesów myślowych odbywa się w sposób automatyczny. Nie mamy nad tym żadnej kontroli. Owszem, możemy się pilnować, ale tak naprawdę wiele nie zmienimy. Myślenie, o którym mówię, można określać na wiele sposobów. W swoich badaniach posługuję się nazwą System 1 wymyśloną przez psychologów Keitha Stanovicha i Richarda Westa. Ale można też mówić o nim: myślenie intuicyjne, automatyczne albo szybkie. Pokażę panu, jak to działa. Ile to jest 19 pomnożone przez 26?
Muszę policzyć.
Ale zanim pan policzy, proszę spróbować odpowiedzieć szybko.
To trudne.
Jednak z grubsza wie pan, że wynik nie wynosi ani 100, ani 5000. Tyle mówi panu System 1, czyli myślenie szybkie. Może pan oczywiście poświęcić chwilę i znaleźć prawidłową odpowiedź. Ale wtedy nasz umysł musi wejść już w zupełnie inne tryby. Przestawić się na myślenie wolne lub, jak kto woli, na System 2. Jego włączenie jest jednak kosztowne: trzeba się skoncentrować, zwiększa się ciśnienie krwi i napięcie mięśni. I tu zaczyna się problem. Bo w codziennym życiu nie zawsze jest czas na włączenie Systemu 2. Na dodatek nasz organizm nie może ciągle znajdować się w stanie napięcia. Gdybyśmy cały czas mieli włączony System 2, nawet najprostsze czynności byłyby koszmarnie męczące. Dlatego nasz mózg pracuje z zasady w Systemie 1, zmuszając System 2 do wytężonej pracy tylko w bardzo szczególnych przypadkach. Powiedzmy, że jedziemy samochodem po autostradzie. Przez większą część czasu robimy to automatycznie. Możemy w tym czasie bez problemu rozmawiać z pasażerem albo słuchać muzyki. Na dwójkę nasz umysł przechodzi tylko przy wykonywaniu bardziej skomplikowanych czynności. Wówczas kierowca najczęściej przerywa prowadzoną konwersację i przestaje na chwilę słyszeć muzykę. Mówiąc bardziej generalnie: System 1, czyli myślenie szybkie, odpowiada na bardzo podstawowe pytania: „jak się nazywasz?”, „ile to jest 2 razy 2?” albo powoduje odwracanie głowy w kierunku dźwięku czy wykrywanie wrogości w czyimś głosie. To pomaga nam przetrwać w pełnym bodźców świecie.
Gdzie tu pułapka?
Myślenie szybkie płata nam figle, bo łączy ze sobą dwa punkty za pomocą najkrótszej linii. A czasem prawdziwej odpowiedzi nie uzyskamy, idąc po linii najmniejszego oporu.
Może jakiś przykład?
Jest taka znana zagadka. Kij do bejsbola i piłka kosztują razem dolara i 10 centów. Kij kosztuje o dolara więcej niż piłka. Ile kosztuje piłka?
Znam ten przykład. I wiem, że 5 centów.
No właśnie. Ponieważ prowadzimy poważną rozmowę, która ma się ukazać w gazecie, jest pan skoncentrowany. Pański System 2 czuwa i sprawdza, czy System 1 nie popełnił błędu. Ale gdybyśmy prowadzili niezobowiązującą pogawędkę i to pytanie pojawiłoby się po raz pierwszy, to pewnie i pan, i ja mielibyśmy wielką pokusę odpowiedzieć, że 10 centów. Bo taką intuicyjną odpowiedź podrzuca nam nasz wierny towarzysz System 1.
Czyli wystarczy się skoncentrować i postarać, by jak najczęściej działał mądrzejszy System 2.
To nie takie proste. Prawdziwy problem zaczyna się, kiedy figle płata nam również System 2. Dzieje się tak dlatego, że myślenie wolne też ma swoje naturalne tempo. I dopóki zmuszamy mózg do nie za szybkiej pracy, wszystko jest w porządku. Spacerując, można na przykład prowadzić całkiem przyjemną rozmowę. Ale proszę spróbować namówić towarzysza przechadzki na to, by policzył, ile jest 54 razy 18. Prawie na pewno zwolni tempo marszu albo się zatrzyma. Nasz umysł na wiele sposobów broni się przed przeładowaniem. Jest wiele klasycznych eksperymentów pokazujących ten fenomen. W jednym z nich Christopher Chabris i Daniel Simons nagrali krótki film, w którym dwie drużyny – jedna w czarnych, a druga w białych koszulkach – podają sobie dwie koszykarskie piłki. Uczestnicy mieli liczyć, ile podań wymieniają z sobą gracze biali, a zignorować podania czarnych. W pewnym momencie na środek boiska wchodzi postać w przebraniu goryla i przez kilka sekund wali się pięściami w piersi. Fakt, mogłoby się wydawać, dość nieoczekiwany i spektakularny. A jednak połowa widzów zupełnie goryla nie zauważyła! Byli przekonani, że badacze, pytając ich o małpę, żartują sobie z nich. Cały eksperyment z rzekomo niewidzialnym gorylem jest dowodem na to, jak umysły uczestników eksperymentu zamknęły się na niepożądaną i rozpraszającą informację.
Czy oprócz tego, że czegoś nie słyszymy albo nie dostrzegamy, umysł oszukuje nas jeszcze w jakiś inny sposób?
Oczywiście. W pewnym eksperymencie uczestnicy mieli zapamiętać na kilka minut ciąg siedmiu cyfr. Zadanie to jest dość trudne i bezsprzecznie zaprzątające moce Systemu 2. W czasie gdy badani skupiali się na liczbach, otrzymywali do wyboru dwa desery: kuszący tort czekoladowy i niskokaloryczną sałatkę owocową. Ludzie, których umysł był zajęty, chętniej sięgali po tort.
I czego to dowodzi?
Myślenie szybkie i wolne mają precyzyjnie rozdzielone zadania. System 1 działa spontanicznie, trochę jak dziecko. System 2 odgrywa rolę odpowiedzialnego dorosłego. To on decyduje o samoograniczeniu. W tym przypadku jest prawdopodobnie tak, że gdy System 2 jest zajęty poważnym zadaniem, decyzję w pobocznej sprawie podejmuje System 1. I to on wybiera czekoladę, podczas gdy pewnie w normalnych warunkach zwyciężyłaby odpowiedzialność i sałatka owocowa.
Piłki, tort? Nawet jeśli nasz własny umysł oszukuje nas w tych sprawach, i tak brzmi to wszystko dość niewinnie.
Nic bardziej mylnego. Procesy, o których mówimy, mogą mieć daleko idące skutki. Niedawno w Izraelu przeprowadzono następujący eksperyment. Przeanalizowano decyzje sądów o warunkowych zwolnieniach. Doświadczenie uczy, że w większości przypadków takie wnioski są odrzucane. Wykryto jednak zastanawiającą prawidłowość. Okazało się, że po każdym posiłku odsetek wniosków rozpatrzonych pozytywnie gwałtownie wzrastał. I odwrotnie. Im robiło się później, tym szybciej rosła liczba podań odrzucanych. Tuż przed posiłkiem odrzucane były już prawie wszystkie. Wniosek płynie stąd niewesoły: zmęczonemu i głodnemu sędziemu łatwiej jest podjąć decyzję domyślną, czyli odrzucić wniosek. I żaden z nich prawdopodobnie nawet nie wie, jak bardzo na jego profesjonalne decyzje wpływają subtelne procesy wewnątrz ich własnych umysłów.
Z osiągnięciem takiej samowiedzy jest chyba największy problem?
Wszystko dlatego że nasz umysł jest nastawiony na to, by dostarczać nam odpowiedzi przydatnych. System 1 jest na przykład świetny w automatycznym i łatwym znajdowaniu związków przyczynowych. Problem w tym, że bardzo często mają one niewiele wspólnego z prawdą. I dlatego wiele z naszych analiz, choć wygląda przekonująco, to jednak jest z gruntu błędna.
Jakieś przykłady?
W swojej ostatniej książce pisałem o badaniach zapadalności na raka nerek przeprowadzonych we wszystkich hrabstwach USA. Wynika z nich, że najmniej takich przypadków zanotowano w kilku wiejskich hrabstwach na południu i środkowym zachodzie Stanów Zjednoczonych. Czyli na terenach, gdzie tradycyjnie głosuje się na republikanów. Kiedy zaczynamy o tym myśleć, System 1 natychmiast podpowiada nam, że może między tymi dwoma faktami zachodzi relacja wynikania. To znaczy, że republikanie rzadziej chorują na raka nerek. System 2 zaraz jednak protestuje, że to bzdura, i odrzuca ten związek. Poszukiwania trwają więc dalej. Kolejna propozycja: może ta niska zapadalność na nowotwór ma związek ze spokojniejszym wiejskim trybem życia i brakiem zanieczyszczeń? To już podoba się Systemowi 2 znacznie bardziej. W rzeczywistości taka relacja wynikania nie jest prawdziwa. Odpowiedź tkwi w statystyce, a tego ani System 1, ani System 2 wyłapać nie mogą. Po prostu hrabstwa, gdzie przypadków raka było najmniej, to jednocześnie najsłabiej zaludnione tereny wiejskie i siłą rzeczy chorych jest tam mniej. Cała historia to dowód, że nasz umysł słabo radzi sobie z faktami statystycznymi albo z przypadkowością. Ludziom trudno to zaakceptować. Kiedyś mój przyjaciel i współpracownik Amos Tversky postanowił sprawdzić, czy naprawdę istnieje wśród zawodników NBA coś takiego, jak „gorąca ręka”, to znaczy, że jakiś gracz ma cudowne okresy, w których trafia do kosza raz za razem. Przeanalizował więc tysiące sekwencji rzutów. Oczywiście byli gracze lepsi i gorsi. Ale nawet wśród tych najlepszych serie rzutów spełniały wszystkie wymogi przypadkowości. Kiedy o badaniu dowiedział się legendarny trener Boston Celtics Red Auerbach, powiedział tylko: „A kto to w ogóle jest ten Tversky? I że jakieś badanie zrobił? A mnie to zwisa”.
Brzmi to wszystko dość pesymistycznie. Czy zawsze musimy wpadać w pułapki myślenia? Nie można ich jakoś sprytnie wykorzystać?
Owszem, można. W pewnym sensie robi to edukacja. Uczy nas, jak być bardziej samokrytycznym. Ćwiczyć się w samokontroli. Choć doświadczenie pokazuje, niestety, że wyniki będą pewnie słabsze, niż ludzie sobie zakładają.
Nie pocieszył mnie pan.
Ale warto przynajmniej próbować. Mój kolega z Princeton Danny Oppenheimer pokazał na przykład, że w większości przypadków popłaca wysyłanie komunikatu prostego. Dowiódł, że nic tak nie irytuje naszych rozmówców, jak znajome idee sformułowane pretensjonalnym językiem. Zwykle słysząc taki komunikat, odbierają go oni jako przejaw niskiej inteligencji i małej wiarygodności. Stosując się do tej rady, można uniknąć wielu nieprzyjemnych wpadek. Albo inna rada: gdy powołujesz się na źródło lub autorytet, wybierz autora o łatwym do wymówienia nazwisku. Było takie badanie, w którym uczestników poproszono o ocenę wiarygodności pewnego tureckiego przedsiębiorstwa na podstawie dwóch raportów. Jeden został przygotowany przez dom maklerski o łatwej do wymówienia nazwie Artan. Drugi przez brzmiący dużo dziwaczniej ośrodek Taahhut. Ludzie intuicyjnie przydawali większe znaczenie raportowi Artanu. Podobnie było z eksperymentem przeprowadzonym kiedyś na szwajcarskiej giełdzie. Wyszło z niego niezbicie, że przez pewien czas po debiucie zawsze lepiej wypadają spółki o skrótach lub nazwach bardziej dźwięcznych. Gorzej zaś wiodło się tym o nazwach bardziej chropowatych i niezrozumiałych.
Dotarliśmy w ten sposób do gospodarki i ekonomii. Jak pan sądzi, dlaczego ekonomiści tak bardzo kochają się w pańskich badaniach?
Szczerze wątpię, by byli zakochani w moich badaniach.
Przecież dali panu ekonomicznego Nobla.
Tak naprawdę tylko mniejszość ekonomistów bierze na poważnie prace takie jak moje, czyli działające na styku ekonomii i psychologii.
Pan żartuje. Wyrosła z tego przecież cała nowa gałąź nauki – bardzo obecnie modna ekonomia behawioralna.
Cieszę się, że dzięki moim pracom ekonomia behawioralna jest teraz traktowana trochę poważniej.
Jak w ogóle doszło do tego, że psycholog zaczął się zajmować ekonomią?
Pewnego dnia na początku lat 70. mój przyjaciel Amos Tversky, z którym bardzo blisko wtedy współpracowałem, przyniósł mi książkę szwajcarskiego ekonomisty Brunona Freya. Pamiętam do dziś jej początek: „W świetle teorii ekonomicznej uczestnik gospodarki jest racjonalny i samolubny, a jego upodobania są stałe”. To był dla mnie szok. Dla psychologa jest przecież oczywiste, że ludzie nie są w swoich zachowaniach ani całkowicie samolubni, ani w pełni racjonalni. A ich upodobania na pewno nie są stałe. Zrozumiałem, że podstawowe założenie całej współczesnej ekonomii jest pozbawione sensu. Albo inaczej. My, psychologowie, i oni, ekonomiści, badaliśmy dwa zupełnie różne gatunki. Razem z Amosem poszliśmy w tym kierunku. Zaczęliśmy się zastanawiać, co by się stało, gdyby spróbować pogodzić to, co wiemy o Systemie 1 i Systemie 2, z ekonomią. Krótko mówiąc, zaczęliśmy badać proces podejmowania decyzji przez podmioty ekonomiczne.
I obalać jeden po drugim fundamenty klasycznej ekonomii.
Nie tylko my. Dołączyło do nas kilku profesjonalnych ekonomistów. Na przykład Richard Thaler, który przyjechał w pewnym momencie na Universytet Kolumbii Brytyjskiej w Vancouver, na którym ja wtedy pracowałem. Z tej wzajemnej inspiracji zrodziła się jego prowadzona przez lata rubryka w fachowym czasopiśmie „Journal of Macroeconomics”. Thaler pokazywał w niej fakty, które mają sens z psychologicznego punktu widzenia, a ekonomia uważa je za brednie i w ogóle nie bierze ich pod uwagę. Więc to chyba Thaler tak naprawdę odpalił rakietę ekonomii behawioralnej.
Pan, Amos Tversky i Richard Thaler uśmierciliście homo economicusa.
Thaler nazwał tę istotę bardzo trafnie ekonem. Mam wrażenie, że nam, psychologom, było łatwiej wykazać błędy konstrukcji homo economicusa niż profesjonalnemu ekonomiście. Bo mamy świadomość, że umysł ludzki zawiera również System 1. A tego ekonomia nie przewiduje. W ich opinii człowiek działa zawsze jako System 2. Pokazaliśmy jednak, że jest to biologicznie niemożliwe.
Zaczęliście od tego, że koncepcja człowieka ekonomicznego zaczyna się sypać już w momencie, gdy podejmujemy decyzję, która jest związana z ryzykiem.
Dużo wtedy z Amosem spacerowaliśmy. I podczas tych długich rozmów zadawaliśmy sobie różne pytania. Na przykład: co wolisz? Rzucić monetą i jeśli wypadnie orzeł, dostać sto dolarów, a jeśli wypadnie reszka, nie dostać nic. Albo wziąć 46 dol. bez rzutu kostką. Dla nas było oczywiste, że ludzie wybiorą tę drugą opcję. Idąc tym tropem, powstała cała lista ludzkich zachowań, które stoją w sprzeczności z tym, czego spodziewaliby się w takich sytuacjach ekonomiści.
Jakie to zachowania?
Proszę sobie wyobrazić, że zaproponowano panu zakład. Reszka oznacza stratę 100 dol. Orzeł oznacza wygraną 150 dol. Czy zgodzi się pan na to? Trzeba oczywiście zważyć na szali korzyść z zyskania 150 dol. i psychologiczny koszt utraty 100 dol. Oczekiwana wartość zakładu jest oczywiście dodatnia, bo można wygrać więcej, niż stracić. A jednak eksperymenty pokazują, że większość ludzi reaguje na taki zakład niechęcią i nie podejmuje wyzwania. Oznacza to, że ludzi cechuje niechęć do ponoszenia strat. Trudno pogodzić to spostrzeżenie z prezentowanym przez większość ekonomistów założeniem o człowieku jako racjonalnym aktorze gospodarki. Z kolei kiedy pracowałem w Vancouver z Richardem Thalerem, wpadliśmy na inny ciekawy trop. Udało nam się pokazać, jak w zależności od okoliczności zmienia się ludzki stosunek do osiągania zysków. Proszę sobie wyobrazić, że w niewielkim punkcie ksero zatrudniony jest jeden pracownik, który zarabia 9 dol. za godzinę. W okolicy zostaje zamknięta fabryka i rośnie bezrobocie. Jest więcej chętnych na pracę, więc właściciel obniża pensję pracownika do 7 dol. Jak ocenić postępowanie pracodawcy? Na tak postawione pytanie 83 proc. pytanych odpowiedziało, że postąpił on nie fair. Ale wystarczyło zmienić tylko ostatnią część historii i zamiast o zwolnieniu pracownika powiedzieć, że sam zrezygnował z pracy, a w jego miejsce zatrudniono kogoś za stawkę 7 dol. Ponad 70 proc. respondentów uznało, że takie zachowanie jest w porządku. Gdy opublikowaliśmy wyniki tego badania, znów zrobił się wśród ekonomistów szum. Bo podważało ono w zasadniczy sposób obowiązującą mądrość, że zachowaniami ekonomicznymi kieruje wyłącznie interes własny. A uczciwość i percepcja sytuacji nie mają tu nic do rzeczy.
Czy ma pan wrażenie, że wasze prace mają realny wpływ na praktyczną politykę?
Z pewnością. Zaraz po zdobyciu władzy prezydent Barack Obama zatrudnił w Białym Domu Cassa Sunsteina, wykładowcę ze Szkoły Prawa Uniwersytetu Chicagowskiego, który przez lata blisko współpracował z Richardem Thalerem. Napisali nawet razem świetną książkę „Nudge. Improving Decisions about Health, Wealth, and Happiness” (Kuksaniec. Jak podejmować lepsze decyzje dotyczące zdrowia, bogactwa i szczęścia). Z kolei po tym, jak brytyjskim premierem został David Cameron, na Downing Street powstała specjalna komórka o nazwie Behavioural Insights Team. Bazując na pracach z dziedziny ekonomii behawioralnej, przygotowują oni takie regulacje prawne i ekonomiczne, które biorą pod uwagę, że człowiek działa w sposób trochę bardziej skomplikowany, niż przewiduje klasyczna teoria.
W Polsce wydana została właśnie pańska najnowsza książka „Pułapki myślenia”.
Nie podoba mi się ten tytuł. Wolę tak jak w oryginale „Thinking fast and slow”.
Podtytuł brzmi: „O myśleniu szybkim i wolnym”. Książka jest podsumowaniem większości pańskich przełomowych badań. Dla kogo pan ją napisał?
Chciałbym, żeby ludzie nauczyli się rozmawiać o tym, co robią inni. Żeby robili to inteligentniej i na wyższym poziomie. Wierzę, że potrzebują do tego odpowiedniego języka. Wszyscy przecież wiemy, że dyskutowanie o tym, co robią inni, to najlepszy temat plotek. Chciałem więc trochę te ploteczki wyedukować. Tak, żeby rozmów przy biurowych automatach do kawy słuchało się jeszcze przyjemniej.