Premier David Cameron postanowił poprzeć pomysł referendum w sprawie opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. Jeśli Londyn podejmie taką decyzję, będzie to smutny dzień dla UE, ale dla nas będzie to katastrofa. Bo wspomnienia dawnej chwały nie mogą zastąpić polityki. Bo średniej wielkości państwo, niezależnie od swoich dokonań historycznych, musi się liczyć z realiami zglobalizowanego świata. Bo to świat, w którym będą dominowali giganci z Azji i w którym państwo nie ma możliwości pełnej kontroli nad swoją przyszłością.
Cameron chce wspólnego rynku bez żadnych warunków oraz zobowiązań w stosunku do innych członków wspólnoty. Chce z tortu samych wisienek. Na tych właśnie zasadach wiele lat temu Wielka Brytania próbowała bezskutecznie stworzyć regionalną wspólnotę handlową razem z Europejskim Stowarzyszeniem Wolnego Handlu. Brytyjski biznes wciąż zdaje się nie rozumieć, że świat i Europa od tego czasu zdążyły się zmienić.
Stawianie takiego żądania pokazuje też nadzwyczajną ignorancję brytyjskich przedsiębiorców i polityków co do istoty Unii. Podstawowym celem sygnatariuszy traktatów rzymskich z 1957 r. była „stała poprawa warunków życia i pracy swoich narodów”. Wspólny rynek jest wyłącznie narzędziem do osiągnięcia tego celu, nie zaś celem samym w sobie. Okrzyki poparcia ze strony konserwatywnych biznesmenów dla możliwości zniesienia ograniczeń nakładanych przez dyrektywę o czasie pracy (ogranicza go do 48 godzin tygodniowo) nie mają więc żadnego sensu. Unieważnienie tego przepisu nie zwiększy wydajności Brytyjczyków, za to znacząco przyczyni się do niszczenia życia rodzinnego i będzie sprzyjało kiepskiemu zarządzaniu w stylu wiktoriańskiej Anglii.
Pomysł referendum to reakcja na globalizację. To kwestia tożsamości. Kim my, Brytyjczycy (Grecy, Polacy lub jakikolwiek inny naród), jesteśmy? Dlaczego inni nas wyprzedzają? Dlaczego zamykają nasze fabryki? Dlaczego bezrobocie jest wysokie? Dlaczego nie liczą się nasze potrzeby?
Reklama
Nie przypadkiem w Europie rośnie popularność sił populistycznych. Obywatele Wielkiej Brytanii na szczęście odrzucają w większości skrajności, ale niestety idee ultraprawicy przeniknęły do wszystkich partii politycznych. W Zjednoczonym Królestwie jest sporo krótkowidzących, opijających się ginem mieszkańców Małej Brytanii (telewizyjna seria komediowa „Little Britain” to wyjątkowo ostra satyra Brytyjczyków na samych siebie – red.), w gruncie rzeczy przyzwoitych, ale widzących w cudzoziemcach ludzi odbierających im mieszkania, pracę, swobody. Mieszkańcy Małej Brytanii głośno skarżą się i jednocześnie otwierają butelkę francuskiego wina, wsiadają do autobusu kierowanego przez Polaka, korzystają z opieki pielęgniarek z Rumunii i dzwonią po nianie z Hiszpanii.
Popatrzmy na problemy Unii, zanim zaczniemy badać specyfikę Wielkiej Brytanii. Na wspólnotowym poziomie popełniono kilka strategicznych błędów. Ile osób wie, że pierwsze zdanie traktatu rzymskiego brzmi: „Zdecydowani stworzyć podstawy coraz ściślejszego związku między narodami Europy”? Traktat z Maastricht i następne dokumenty odeszły od tego podstawowego celu, jakim było stworzenie europejskiej tożsamości, która jest bardzo ważna dla osiągnięcia politycznych i ekonomicznych celów na poziomie UE.
Co więcej, niefortunnie się złożyło, że ekonomiczny kierunek UE zawsze był neoliberalny: uwagę zwracano na prywatyzację i zadłużenie, a nie na wzrost i zatrudnienie. Dopiero teraz, w ciągu ostatnich kilku miesięcy Unia dostrzegła konieczność zajęcia się problemem bezrobocia. Pompatyczne deklaracje i wyrazy troski nie zdołały stworzyć miejsc pracy, bo za dużo było papierowej retoryki i za mało działań. David Cameron po części ma rację. Zbyt często unijne raporty oraz deklaracje polityczne przypominają „bajkę opowiadaną przez idiotę, która nic nie znaczy”.
Jednak oczywiste jest, że UE radzi sobie nie najgorzej, nawet jeśli nie podobają się nam niektóre jej decyzje. Skąd się więc wziął problem Wielkiej Brytanii? Uważam się za patriotę, rozważałem, czy nie powiesić portretu królowej w swoim gabinecie, i jestem prawdziwym zwolennikiem księcia Karola (choć musi coś zrobić z tym bardziej nieznośnym ze swoich potomków). Jednak muszę przyznać, że utraciliśmy imperium i jeszcze nie znaleźliśmy dla siebie nowej roli.
Brytyjskie elity polityczne sparaliżowało przekonanie o szczególnych stosunkach z USA, które nie pozwalało dostrzec nowych realiów. Co więcej, wciąż nie potrafimy wyjść z cienia II wojny światowej, w której „wyzwoliliśmy Europę, oczywiście z pomocą USA”. Jeszcze w zeszłym roku, prawie 70 lat po zakończeniu wojny, stawialiśmy pomniki jej bohaterom. Wojna stała się mitem założycielskim i centralnym punktem brytyjskiej tożsamości (a myśleliście, że tylko Polska ma obsesję na punkcie rocznic).
Nie tak dawno neoliberalizm pod rządami Margaret Thatcher doprowadził do zniszczenia większości naszego przemysłu, co nie zostało dostrzeżone dzięki zyskom ze sprzedaży ropy wydobywanej spod dna Morza Północnego. To niszczenie było kontynuowane w epoce Tony'ego Blaira, ale znów niewiarygodny wzrost w sektorach finansów i usług pozwolił na ukrycie tego procederu. Aż prawda objawiła się w czasie ostatniego kryzysu i Brytyjczycy się zorientowali, że dobrze płatnej pracy nie ma (są chętni do pracy w sieci Starbucks?). Kogo można było obwinić? Imigrantów z nowych państw UE. Dobrej opinii o Unii nie sprzyjały także decyzje haskiego Trybunału Sprawiedliwości, które np. dały więźniom prawo głosu lub spowodowały, że europejski nakaz aresztowania jest wykorzystywany w przypadkach stosunkowo błahych przewinień (wiem, że trybunał w Hadze nie ma związku z UE i nie należę do czytelników krytycznego wobec UE „The Sun”). David Cameron wie o tym wszystkim, ale wcześniej w swoich przemówieniach nie bardzo chciał podzielić się tą wiedzą z gorzej poinformowanymi współobywatelami.
W ciągu wielu minionych lat prasa popularna, zdominowana przez antyeuropejskie imperium medialne Ruperta Murdocha (m.in. „The Sun” – red.), oczerniała Europę i nie potrafiła przekazać zrównoważonej o niej opinii. Wspominałem o krytyce dyrektywy o czasie pracy, ale nawet Karta praw podstawowych UE i europejska konwencja praw człowieka były przedstawiane jako ataki na podstawowe swobody wolnego Anglika. BBC też się nie oparło antyeuropejskiemu nastawieniu: do skomentowania wystąpienia Camerona poproszono dwóch konserwatywnych biznesmenów, którzy mieli reprezentować cały brytyjski przemysł, zaś nieznane źródła twierdziły, że do obniżenia stawek w sieciach komórkowych doszłoby i bez nacisków ze strony UE.
Trzeba pamiętać o zasadniczych różnicach w postrzeganiu biurokracji w różnych kulturach. Mimo posiadania największej w Europie liczby kamer bezpieczeństwa na mieszkańca Wielka Brytania nadal nie ma dowodów osobistych. Obywatele brytyjscy nie mają obowiązku posiadania stałego adresu zamieszkania, w odróżnieniu od mieszkańców kontynentalnej Europy. Mimo narastającej biurokratyzacji (w negatywnym znaczeniu tego słowa) brytyjskie sądy, system finansowy, ochrona zdrowia nadal działają bardziej na zasadzie zaufania niż tego czy innego kawałka papieru. Brytyjczycy, a już zwłaszcza nasi przedsiębiorcy, nie lubią zasad. A kto wydaje się tworzyć najwięcej przepisów? Unia Europejska – i właśnie to było myślą przewodnią kontrowersyjnego przemówienia Davida Camerona.
I tak powróciliśmy do kwestii referendum. Kolejne nasze rządy, w tym laburzystowskie, dla osiągnięcia krótkoterminowej przewagi politycznej przedstawiały się jako obrońcy brytyjskich interesów. „Cienka czerwona linia” Blaira, której nie wolno było przekroczyć – i która była regularnie przekraczana podczas różnorakich negocjacji – mocno przypominała bitwę pod Waterloo, w której dzielni Brytyjczycy stanęli przeciwko przeważającym liczebnie siłom Francuzów. Jednym z takich „interesów” jest słynny rabat brytyjski (obniżenie wpłat na rzecz UE – red.). To, że rabat nie ma wielkiego znaczenia dla naszego budżetu, jest pomijane przez wszystkie partie.
Podczas każdych kolejnych wyborów kwestie Europy były ignorowane i nawet w głosowaniu do europarlamentu dominowały hasła rodzime. Słowa Camerona o tym, że naród europejski nie istnieje (nie do końca prawdziwe), odzwierciedlają też niezdolność brytyjskich polityków do mówienia o Europie inaczej niż w celu osiągnięcia krótkotrwałego sukcesu wyborczego. Na przykład podczas ostatnich wyborów Partia Pracy, w zasadzie proeuropejska i nieco tym faktem skonfundowana, zignorowała kwestie Europy. W życiu politycznym, tak jak w przyrodzie, próżnia wypełnia się sama i brak dyskusji pozwolił innym ugrupowaniom narzucić swoje zdanie. W tym przypadku dość karykaturalnemu towarzystwu znanemu jako Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP). Początkowo kierowana przez znaną osobistość telewizyjną – jednego z mieszkańców Małej Brytanii – rozrosła się i zapuściła korzenie w życiu politycznym nie bez pomocy niskiej frekwencji w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Konserwatyści tracą w sondażach na rzecz UKIP, kraj przeżywa recesję. Zatem co ma zrobić przywódca, któremu grozi spadek popularności? Wyciągnąć coś, co sam uważa za asa w rękawie, czyli obietnicę referendum, która ma przyciągnąć do niego rozczarowanych zwolenników. To bardzo proste. Cameron stawia partię ponad kraj i przedkłada kolejne wybory ponad realia zglobalizowanego świata. To się nazywa polityczne przetrwanie. Czego jeszcze można oczekiwać po konserwatyście z klanu Eton i byłym członku niesławnego oksfordzkiego pijackiego studenckiego klubu Bullingdon?
Czy to zadziała? Możliwe! Ale my, Brytyjczycy, jesteśmy pragmatykami, w końcu uświadomimy sobie, że UE nie jest źródłem problemów, tylko możliwym sposobem ich rozwiązania. Wszystko będzie zależało od tego, jak przywódcy europejscy (zwłaszcza Partia Pracy pod przewodnictwem Eda Milibanda) wykorzystają swoje atuty i jak Europa rozwiąże obecne problemy ekonomiczne. Może się okazać, że popierając pomysł antyunijnego referendum, Cameron właśnie strzelił w stopę sobie i swojej partii.