Przybierające na sile antyrządowe protesty w Stambule, Ankarze i kilkudziesięciu innych tureckich miastach na razie najbardziej wystraszyły inwestorów. Jeśli na dobre zaczną oni uciekać z Turcji, będzie to fatalna wiadomość dla premiera Recepa Tayyipa Erdogana, bo to rozwój gospodarczy zapewniał mu sukcesy wyborcze.
BIST100 – główny indeks stambułskiej giełdy – poleciał wczoraj w dół aż o 10 proc., co jest największym jednodniowym spadkiem od dekady, rentowność obligacji wzrosła o 71 punktów bazowych, do 6,78 proc., co oznacza największy skok od ośmiu lat, a turecka lira piąty dzień z rzędu traciła na wartości, osiągając najniższy poziom w stosunku do dolara od 17 miesięcy. – Inwestorzy są przestraszeni. Nikt nie wie, co się stanie dalej – mówi Bloombergowi Jerome Broex, trader z Turkish Bank w Stambule.
Protest przeciw wycince drzew i zabudowie parku Gezi w centrum największego miasta Turcji przekształcił się w wielkie antyrządowe demonstracje, które ze względu na skalę porównywane są do arabskiej wiosny z początku 2011 r. Ich uczestnicy teraz już żądają odejścia szefa rządu, któremu zarzucają autorytarne ciągoty i stopniową islamizację kraju. Najnowszym jej przejawem są przyjęte właśnie ograniczenia sprzedaży i reklamowania alkoholu. Determinację protestujących zwiększają doniesienia o brutalnym rozpędzaniu wieców przez policję – według nieoficjalnych informacji obrażenia odniosło ponad tysiąc osób.

>>> Czytaj też: Protesty w Turcji: Związki zawodowe ogłaszają dwudniowy strajk

Reklama
Na razie mało prawdopodobne jest wprawdzie ustąpienie Erdogana – chociażby dlatego, że opozycja jest słaba, a wśród protestujących nie ma wyraźnych liderów – ale przedłużające się zamieszki na pewno zaszkodzą gospodarce. Mimo że znacznie zwolniła ona w zeszłym roku – rozwijała się w tempie 2,2 proc. PKB, wobec ponad ośmiu proc. w dwóch poprzednich latach – to i tak w porównaniu z Unią Europejską ma się bardzo dobrze. Na ten rok prognoza OECD przewiduje dla Turcji wzrost na poziomie 3,1 proc., a na przyszły – 4,6 proc. To ma być osiągnięte m.in. dzięki wielkim inwestycjom infrastrukturalnym – zaledwie w środę turecki premier zainaugurował budowę nowego, wartego 3 mld dol. mostu drogowo-kolejowego przez Bosfor. W planach są jeszcze nowe lotnisko w Stambule, które ma być jednym z największych na świecie, tunel pod Bosforem, kanał wokół Stambułu, którym mogłyby przepływać duże statki, oraz linia szybkiej kolei do Ankary. Koszt tych wszystkich inwestycji to 80 mld dol.
Jednak jeśli inwestorzy zaczną się wycofywać z Turcji, staną one pod znakiem zapytania. A to bardziej niż same protesty może zagrozić politycznej przyszłości Erdogana. Nie da się zaprzeczyć, że w ciągu 10 lat rządów umiarkowanie islamskiej Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) Turcja zrobiła kolosalny postęp i stała się jedną z najdynamiczniejszych gospodarek świata. Dzięki temu AKP trzy razy z rzędu wygrała wybory, za każdym razem dostając większe poparcie niż poprzednio. Erdogan nadal jest najpopularniejszym politykiem w kraju i spekuluje się, że w przyszłym roku, nie czekając na koniec kadencji, wystartuje w wyborach prezydenckich. Do tej pory zarzuty odchodzenia od zasady świeckości państwa nie były zbyt głośne, bo większość Turków popierała rządzących. Motorem poparcia był fakt, że rozwój gospodarczy autentycznie przekładał się na poprawę poziomu życia. Ale jeżeli wskutek protestów wzrost gospodarczy mocno spowolni – tak było np. w Egipcie – poważnie zaszkodzi to popularności tureckiego premiera. Być może nawet na tyle, że nie zostanie prezydentem.

>>> Czytaj też: Turcja - wzór do naśladowania dla zadłużonej Europy