Budowa elektrowni atomowej w Wisagini miała zapewnić niezależność energetyczną. Teraz Wilno będzie myśleć już tylko o maksymalnej dywersyfikacji importu. Chyba że znajdzie partnerów z dużymi pieniędzmi
Jeszcze w tym miesiącu miały zapaść ostateczne decyzje w sprawie budowy elektrowni atomowej w litewskiej Wisagini. Miały, bo Sejm najpewniej nie zdąży zająć się sprawą przed jesienią. Wiele jednak wskazuje na to, że inwestycja zostanie zawieszona, a Litwa w 60 proc. pozostanie zależna od importu energii elektrycznej, przede wszystkim z Rosji.
Minister energetyki Jarosław Niewierowicz (delegowany do rządu przez Akcję Wyborczą Polaków na Litwie) stara się prezentować urzędowy optymizm. – Wciąż rozmawiamy na temat Wisagini z partnerami: Estonią, Łotwą oraz japońską firmą Hitachi. Czekamy na efekty pracy w postaci oceny konkurencyjności tego projektu – tłumaczył minister podczas spotkania z polskimi dziennikarzami. – Nie straciliśmy ochoty na budowę siłowni. Po prostu potrzebujemy partnerów – dodawał. Sama Litwa jest za mała na samodzielne udźwignięcie tej inwestycji, zresztą niedawno mówił o tym w Wilnie wprost unijny komisarz ds. energii Guenther Oettinger. Mniej dyplomatycznie niż minister wypowiedział się główny ekonomista litewskiego oddziału banku Nordea Żygimantas Mauricas. – Wisaginia najprawdopodobniej nie powstanie w najbliższej przyszłości – mówi.
Projekt w Wisagini prześladuje pech. Siłownia miała powstać częściowo opierając się na infrastrukturze zamkniętej pod presją Unii Europejskiej elektrowni atomowej w Ignalinie. Najpierw Litwini mieli problem ze znalezieniem inwestora. Chęć uczestnictwa w budowie wyrazili Koreańczycy, ale wycofali się z przetargu po pierwszym etapie. Dużo wątpliwości zgłaszają Estończycy, niedawno tamtejsza Eesti Energia podważyła sens ekonomiczny inwestycji. Mimo początkowych sugestii nie włączyli się w nią też Polacy. PGE wycofała się z projektu w grudniu 2011 r., choć ostatnio „Verslo Żinios” pisał, że nasz koncern nie wyklucza powrotu.
Reklama
W zeszłym roku ówczesna opozycja przeforsowała rozpisanie referendum w sprawie budowy elektrowni. Atom stał się elementem kampanii wyborczej. W efekcie 65 proc. Litwinów powiedziało nie. I choć plebiscyt miał charakter konsultacyjny, lewica, która jesienią przejęła władzę, niejako na własne życzenie wręczyła przeciwnikom atomu silny argument przeciwko inwestycji.
Tymczasem postępują prace nad konkurencyjnymi projektami – elektrowniami atomowymi w rosyjskim Niomanie i białoruskim Ostrowcu. To, że obie powstaną przed Wisaginią, jest już dziś niemal pewne. Wilno przez pewien czas usiłowało zablokować przynajmniej białoruską inwestycję. – Naszym celem jest zapewnienie najwyższych standardów bezpieczeństwa. Na dzisiaj widać, że te standardy nie są wykonywane i jest to dla nas powód do zaniepokojenia – mówi Niewierowicz. Ale pojawiają się również dywagacje, że Litwa spróbuje podłączyć się pod Ostrowiec, by choć w ten sposób zdywersyfikować dostawy prądu.
Tym bardziej że plan B przewiduje, iż Litwa pozostanie co prawda importerem prądu, ale będzie go czerpać z możliwie dużej liczby źródeł. – Na koniec 2015 r. będziemy jednym z państw o największej liczbie elektrycznych połączeń transgranicznych: ze Wschodem, z Zachodem i ze Skandynawią. Jesteśmy też otwarci na współpracę z Polską. Mając połączenia transgraniczne z wami (o mocy 500 MW od 2015 r. i 1000 MW od 2020 r.), moglibyśmy zarówno sprzedawać wam prąd z Wisagini, jak i kupować go z polskich elektrowni atomowych – snuje plany Niewierowicz.
Ostatecznie bowiem dzisiejsze uzależnienie od dostaw energii z zewnątrz powstałe po zamknięciu Ignalina jest do pewnego stopnia wyborem ekonomicznym. – Moglibyśmy produkować więcej prądu w elektrowniach gazowych u siebie. Tyle że ten gaz jest u nas najdroższy w Europie. Bardziej opłaca się sprowadzić energię z zewnątrz – mówi minister.