Czy Niemcy dorośli już do roli pierwszoplanowego mocarstwa ekonomicznego i politycznego, które poprowadzi Europę w trudnych czasach obecnego kryzysu? Czy może tak im się tylko wydaje? t akie przewrotne pytanie postawił niedawno publicysta ekonomiczny tygodnika „Die Zeit” Mark Schieritz. I udzielił na nie frapującej, ale chyba dość trafnej odpowiedzi.

Schieritz zaczyna od CDS-ów i SUV-ów. Co może łączyć pochodne instrumenty finansowe służące przenoszeniu ryzyka kredytowego (to właśnie w skrócie CDS-y , czyli z angielska credit default swaps) i wielkie samochody łączące ze sobą komfort auta osobowego z rozmiarem oraz mocą wypasionej terenówki? I jednych, i drugich nikt tak naprawdę nie potrzebuje. Świat mógłby się bez nich spokojnie obejść. Jednocześnie i CDS-y ,i SUV-y są bardzo niebezpieczne. Te pierwsze mogą rozłożyć na łopatki cały system finansowy (tak, jak to zrobiły w roku 2008), te drugie zaś zżerają zdecydowanie zbyt wiele benzyny i niszczą naszą planetę.

Schieritz przypomina, że niemiecki rząd pod wodzą Angeli Merkel i Wolfganga Schaeublego bardzo dużo i chętnie mówi o przykręceniu śruby rozpasanemu systemowi finansowemu. Jeszcze ostrzejsze pomysły ma w tej kwestii socjaldemokratyczna opozycja. Berlin jest więc zawsze w awangardzie, jeśli chodzi o piętnowanie takich instrumentów jak CDS-y . Nie zostawia suchej nitki na korzystających z nich na potęgę funduszach hedgingowych. Oburza się na raje podatkowe albo na wymykające się systemom nadzoru parabanki na południu Europy. „Czyli najchętniej Niemcy uregulowaliby wszystko to, czego akurat u siebie... nie mają. a jeśli nawet mają, to te zjawiska nie są aż tak istotne i jakoś szczególnie zawzięcie bronione przez lobbystów” – konkluduje Schieritz. Tymczasem jeśli chodzi o SUV-y, Niemcy są dokładnie po drugiej stronie barykady. Gdy niedawno niemieccy producenci luksusowych samochodów (Volkswagen) żalili się na zbyt wyśrubowane normy emisyjne proponowane przez Brukselę, rząd Merkel solidarnie się za nimi ujął. Podobnie jest z przemysłem chemicznym oraz regionalnymi kasami oszczędnościowymi (Sparkassen).

Wniosek z tego autor „Die Zeit” wyciąga ponury. „I tak każdy chroni to, co ma. Amerykanie swoje banki, a Niemcy swoje samochody. I każdy uważa, że ma rację. Bo chroni przecież miejsca pracy. Logiczne. Nie ma przecież najmniejszego sensu sypać biznesowi niepotrzebnego piachu w oczy. Zwłaszcza że przecież czasy są trudne” – pisze Schieritz. Tymczasem i Wall Street, i Wolfsburgowi (siedziba koncernu VW) kilka nowych regulacji specjalnie by nie zaszkodziło.

Reklama