W ostatnich dwudziestu latach dość szybko nadganialiśmy Zachód pod względem poziomu rozwoju (jest to proces nazywany konwergencją), jednak teraz coraz więcej ludzi przypatrujących się gospodarce ma wątpliwości, czy kontynuowanie tego trendu jest możliwe. Niedawno chociażby głośno było o raporcie zespołu Jerzego Hausnera, w którym znalazło się ostrzeżenie przed utratą przez Polskę mocy rozwojowych. Sam wielokrotnie pisałem, również w DGP, o ryzyku wyhamowania procesu konwergencji i jego możliwych przyczynach.
Od pewnego czasu odnoszę jednak wrażenie, że wahadło debaty na ten temat niebezpiecznie przechyla się w stronę przesadnego pesymizmu. Zbyt często się sugeruje, że bieżąca słabość gospodarki będzie długotrwałym zjawiskiem. Jest wiele przesłanek wskazujących, że długookresowy wzrost gospodarczy Polski wyhamuje, ale nie powinno być to hamowanie z piskiem, a raczej przejście z wysokiego biegu na umiarkowany. Postaram się przytoczyć kilka przesłanek, dlaczego moja prognoza co do przyszłości gospodarczej kraju nie przeradza się w otwarty pesymizm.
Po pierwsze, konwergencja to jest generalnie proces bardzo powolny, o tempie znacznie niższym niż sięgają marzenia społeczeństw goniących. Nad powolnością tego procesu nie można więc nadmiernie lamentować, tak jak nie lamentuje się nad powolnym zalesianiem spalonego lasu. Żelazne prawo konwergencji sformułowane przez amerykańskiego ekonomistę Roberta Barro wskazuje, że jeżeli dwa kraje mają wolne rynki i rozwinięty system demokratyczny, to różnica między biedniejszym a bogatszym zamyka się w tempie ok. 2 proc. rocznie. Jest to wartość uzyskana z bardzo wielu badań statystycznych i nie jest ona żadną regułą, ale stanowi pewien punkt odniesienia dla porównań międzynarodowych. Zatem doganianie bogatych to proces wyjątkowo mozolny.
Reklama
Polska w latach 1991–2010 zamykała lukę w stosunku do Niemiec w tempie ponad 3 proc. rocznie, więc wyraźnie wyższym niż sugeruje żelazne praw do konwergencji – na początku lat 90. dochód na głowę w Niemczech był o 270 proc. wyższy niż w Polsce, obecnie jest o 100 proc. wyższy. Oczywiście są kraje, jak Korea Południowa czy Irlandia, które drogę od niskiego do wysokiego poziomu rozwoju przebywały znacznie szybciej, ale jeszcze więcej jest krajów, które nadganiały bardzo wolno albo w ogóle nie nadganiały. Dość jasne jest, że nasze tempo nadganiania może być nie do utrzymania – Niemcy są teraz silniejsze strukturalnie, niż były tuż po zjednoczeniu, my zaś tracimy pierwsze efekty integracji z Unią Europejską. Ale nie widzę w tym momencie jednoznacznych powodów, dlaczego zamykanie luki miałoby całkowicie się zatrzymać. Słabe innowacje, problemy z regulacjami, zły system podatkowy, niewydolna administracja? To są czynniki ryzyka, ale te zjawiska są z nami od początku transformacji – ich ciężar nie powinien wzrosnąć w sposób skokowy. Myślę, że nie powinniśmy mieć wielkich problemów z zamykaniem luki w stosunku do Niemiec w tempie 1,5–2 proc.
Po drugie, w przeszłości nierzadko się zdarzało, że kraje nagle i silnie wytracały tempo wzrostu, wpadając w pułapkę średniego dochodu, ale Polska w pewnych istotnych aspektach różni się od takich przypadków. Pułapka średniego dochodu (termin ukuli w 2007 r. ekonomiści Banku Światowego Indermit Gil i Homi Kharas) oznacza sytuację, w której kraj wyczerpuje proste rezerwy wzrostu, takie jak przesuwanie siły roboczej z rolnictwa do przemysłu czy z mniej do bardziej produktywnych branż, a nie jest w stanie wygenerować wystarczającej ilości innowacji do utrzymania wysokiego wzrostu produktywności. Statystycznie największe ryzyko takiej pułapki występuje w momencie przekroczenia przez PKB per capita poziomu 16 tys. dol. Jednak w zdecydowanej większości kraje doświadczające takiej pułapki miały problemy z równowagą makroekonomiczną – były przeinwestowane, miały nadmierną inflację lub też zbyt niski udział usług w PKB. Polska jest krajem o bardzo zrównoważonej gospodarce, z niską inflacją, relatywnie niskim długiem, na pewno nie przeinwestowanym (jesteśmy raczej niedoinwestowani), z dość wysokim udziałem usług w PKB. To nie chroni nas całkowicie przed ryzykiem tąpnięcia wzrostu, ale je zmniejsza.
Po trzecie, kontrola polityczna nad procesem konwergencji jest dość ograniczona, co oznacza, że nie da się pchnąć tego procesu kilkoma decyzjami politycznymi, ale nie da też go się zatrzymać kilkoma błędami. Ekonomia nie daje konkretnych odpowiedzi, dlaczego jedne kraje rozwijają się wolniej, a inne szybciej. Powszechnie się uważa, że do wystartowania z miejsca potrzebne są trzy fundamenty: ochrona praw własności, stabilność makroekonomiczna i otwartość na świat. W kraju przechodzącym od etatyzmu do wolności gospodarczej zbudowanie tych fundamentów wymaga kilku głębokich decyzji politycznych – tak jak w Polsce na początku lat 90. Jednak przy przechodzeniu na wyższy poziom rozwoju decydująca dla wzrostu jest sieć instytucji politycznych, społecznych i gospodarczych, nad którą rząd ma tylko ograniczoną kontrolę. Liczy się liczba i jakość organizacji pozarządowych, skala zaangażowania ludzi w życie społeczne, kapitał społeczny, aktywność samorządów itd. Instytucje sprzyjające zmianom można budować w różnych konfiguracjach politycznych, bardziej liberalnych i bardziej socjalnych, oraz na różnych poziomach decyzyjnych. Nie zdejmuje to odpowiedzialności z polityków, ale sugeruje, że – tak jak twierdzi Jadwiga Staniszkis – rolą władzy jest głównie inspirowanie i dawanie bodźców do kreatywności ludzi działających w różnych miejscach sieci instytucjonalnej kraju.
Takiej miękkiej polityki na dobrym poziomie na pewno nam w kraju brakuje, ale też nie widzę gwałtownego pogorszenia w tym zakresie, które prowadziłoby do wniosku, że osiągnięcia dwóch dekad transformacji zostaną zaprzepaszczone.
ikona lupy />
Ignacy Morawski główny ekonomista FM Banku PBP, publicysta / Dziennik Gazeta Prawna