To bezprecedensowa sprawa, by Sądowi Najwyższemu zarzucić naruszenie przepisów. A jednak wyrok Krajowej Izby Odwoławczej, która rozpatrywała odwołanie sądu na zarzuty Urzędu Zamówień Publicznych, nie zostawia na SN suchej nitki: „Zamawiający nie wykazał, aby zrealizowanie przedmiotu zamówienia miało polegać na świadczeniu usługi powszechnie dostępnej, której standardy jakościowe ustalone były powszechnie. (...) Nie pozwala to na skorzystanie z trybu zapytania o cenę” – piszą orzecznicy z KIO.
Prawnik z dużej kancelarii specjalizujący się w prawie zamówień publicznych zapytany o złamanie art. 70 tej ustawy tłumaczy, że zamawiającemu grożą trzy rodzaje sankcji: – Po pierwsze może to być kara finansowa, jej wysokość jest określana przez prezesa Urzędu Zamówień Publicznych na podstawie wartości wadliwego zamówienia. Po drugie może to być wniosek o unieważnienie umowy zawartej niezgodnie z prawem zamówień publicznych, o tym jednak decyduje już sąd powszechny, do którego UZP kieruje pozew. Po trzecie wreszcie mogą być też zastosowane sankcje związane z dyscypliną finansów publicznych. W tym wypadku odpowiedzialność ponoszą konkretne osoby odpowiedzialne za wydatkowanie tych środków publicznych. W skrajnym przypadku grozi im chociażby kara pieniężna czy też zakaz pełnienia funkcji związanych z dysponowaniem środkami publicznymi – wymienia. – Jaka to instytucja nie zorganizowała przetargu i czy na dużą sumę? – dopytuje. Kiedy odpowiadamy, że Sąd Najwyższy i na pół miliona złotych, prosi, by jego nazwisko nie pojawiło się w tym kontekście.
– Rzeczywiście nie jest to częsty przypadek, by Sąd Najwyższy, a właściwie jego urzędnicy łamali prawo – przyznaje dr Włodzimierz Dzierżanowski, były wiceprezes Urzędu Zamówień Publicznych. – Oczywiście decyzja o tym, jakie konsekwencje mogą zostać wyciągnięte, należy do prezesa UZP. Chyba najostrzejsze byłoby skierowanie do sądu wniosku o unieważnienie tej umowy. Gdyby zapadł taki wyrok, to sytuacja byłaby rzeczywiście trudna. Sąd Najwyższy byłby zobowiązany w takim wypadku domagać się od wykonawcy zwrotu pieniędzy, a wykonawca z drugiej strony, jako że usługę wykonał, mógłby się domagać odszkodowania za swoje straty. Mogłoby się skończyć długimi procesami – dodaje Dzierżanowski.
Reklama
Sąd Najwyższy nowej strony internetowej zapragnął na początku 2011 r. W marcu oszacowano przewidywaną wartość inwestycji: 471 tys. zł (122 tys. euro), w kwietniu sąd wysłał do kilku firm zapytanie o cenę, a 1 czerwca 2011 r. podpisał z warszawską firmą EC2 umowę na przeszło 554 tys. zł. Nowy serwis zaczął działać w 2012 r. i wtedy też zainteresował Fundację ePaństwo. To na jej wniosek udostępnił umowę na modernizację witryny. Tak wysoka wycena zaskoczyła ekspertów. – Oprócz niespecjalnie rozbudowanej funkcjonalności strona dodatkowo jest dziurawa, są na niej liczne błędy bezpieczeństwa pozwalające zewnętrznym użytkownikom na dostęp do treści, które miały być przeznaczone tylko dla administratorów portalu Sądu Najwyższego – mówił DGP Daniel Macyszyn z Fundacji ePaństwo. – Wziąwszy to pod uwagę, pół miliona złotych to bardzo wysoka cena za modernizację serwisu internetowego – oceniał Macyszyn.
W listopadzie po naszej publikacji rzecznik prasowy sądu polemizował, że trzeba było aż tyle zapłacić, bo „w ramach umowy kluczowa była modernizacja serwisu intranetowego, polegająca na wdrożeniu nowoczesnej platformy aplikacyjnej, która udostępnia narzędzia usprawniające działanie sądu i pozwala na łatwe, samodzielne budowanie takich narzędzi, a na platformie uruchomiono m.in. moduł wprowadzania treści i publikowania ich w serwisie internetowym”. Krótko mówiąc: inwestycja była skomplikowana.
Jednak już na zarzuty Urzędu Zamówień Publicznych sąd odpowiadał zgoła odmienne: nie zorganizował przetargu, bo zamówienie było na świadczenia usługi powszechnie dostępnej. Sąd nie odpowiedział nam na pytanie o rozbieżność w tłumaczeniach w tej sprawie.
ikona lupy />
Prezes SN Stanisław Dąbrowski musi teraz świecić oczami Wojtek Górski / Dziennik Gazeta Prawna