Na szczęście dobry człowiek dał mi ziemniaka. Ale nie zjadłem go, tylko upiekłem, sprzedałem i za zarobione pieniądze kupiłem trzy surowe. Te także upiekłem i sprzedałem. Gdy miałem już 50 pieczonych ziemniaków, umarła moja ciotka i zostawiła mi w spadku 30 mln dol”.

Tyle anegdota. Niestety, jeśli chodzi o oszczędzanie i zarabianie, nasz rząd musi się skupić na metodzie ziemniaka, bo na inny finał raczej nie mamy szans. To oznacza, że do końca kadencji powinien żmudnie i cierpliwie przeprowadzić przegląd wydatków i ujednolicić procedury wydawania pieniędzy. To praca, której nie wykonał ani ten gabinet, ani żaden poprzedni.

Oczywiście wymówek jest na pęczki: trzeba było wprowadzać reformy, potem był kryzys, potem wejście do Unii i znowu kryzys itp., itd. Ale ponieważ nikt nie odrobił tej lekcji do tej pory, to gdy powstaje budżet na kolejny rok, z automatu poszczególne, jak to się ładnie nazywa, jednostki budżetowe proponują zwiększenie budżetów o inflację plus jakiś wskaźnik. Bez względu na to, czy potrzebują tych pieniędzy, czy nie. Z kolei gdy przychodzą cięcia, nikt się nie wychyla, bo nie chce być frajerem.

Jeśli sam zaproponuje oszczędności, to za rok już nikt nie będzie o tym pamiętał. A jeśli jeszcze poprosi wtedy o więcej, zaraz się dowie, że chce więcej niż inni. Bo w sferze budżetowej działają prawa nie ekonomii, ale Parkinsona. Dlatego może się okazać, że żmudna dłubanina zmieniająca taką logikę będzie ważniejsza niż tak zwane wielkie reformy.

Reklama