Liberalna FDP przez całe dekady rozdawała karty w niemieckiej polityce. Po wrześniowych wyborach wypadła jednak z Bundestagu. Pierwsze miesiące spędzone poza parlamentem pokazują, że – być może – na zawsze.

Casus FDP to ciekawa lekcja również dla naszych nadwiślańskich liberałów ekonomicznych.

Oba wydarzenia rozegrały się mnie więcej w tym samym czasie. Dlatego (mimo wszystkich oczywistych różnic) warto je z sobą zestawić. W Warszawie Jarosław Gowin ogłosił, że w Polsce bardzo brakuje partii odwołującej się do ekonomicznego liberalizmu. I powołał do życia nowe ugrupowanie Polska Razem. W tym samym momencie 600 kilometrów na zachód, w Berlinie, działacze odwołującej się wprost do ekonomicznego liberalizmu FDP zastanawiali się podczas nadzwyczajnego zjazdu, dlaczego we wrześniowych wyborach do Bundestagu partia uzyskała najgorszy wynik w swojej 65-letniej historii (4,8 proc.).

Wiele nowego nie uradzili. Raczej powtórzono to wszystko, co obserwatorzy niemieckiej polityki wiedzieli już od dawna. FDP padła ofiarą następującej sekwencji wydarzeń: Najpierw 11 lat w opozycji i znaczący wzrost popularności. Ale wzrost pompowany specyficznym „liberalnym populizmem”. Czyli obietnicami radykalnych obniżek podatków, wprowadzenia ułatwień dla biznesu i piętnowaniem państwa jako obrzydliwego potwora, którego trzeba jak najszybciej poćwiartować. Na fali takich przyrzeczeń FDP w roku 2009 wzięła w wyborach ponad 14 proc. głosów (najlepszy wynik w historii partii) i pewna siebie weszła w koalicję rządową z Angelą Merkel.
Wtedy nastąpiło brutalne zderzenie z realiami sprawowania władzy politycznej. Symulacje cięć podatków poszły do kosza, bo chadecki partner wiedział, że grożą one zupełnym rozchwianiem finansów publicznych. Na to zaś Merkel w kryzysie najmniejszej ochoty nie miała.

Jeśli już nawet FDP udawało się coś autorskiego przeforsować, to potem wychodziło na jaw, że to zwykły polityczny klientelizm. Tak jak w wypadku pamiętnej ulgi podatkowej dla hotelarzy. Była lansowana jako realizacja obietnic wspierania niemieckiej przedsiębiorczości. Tylko że dopiero ci upierdliwi dziennikarze musieli dopowiedzieć, że kilku największych niemieckich magnatów hotelarskich przoduje w składkach wpłacanych akurat na kampanię wyborczą FDP.

Reklama

W sumie nic nowego. Po raz kolejny okazało się, że rządzenie jest najlepszym testem dla tanich populistycznych obietnic. Również tych liberalnych. I wtedy okazało się, że bez obniżek podatków i straszenia państwem niemieckim liberałom nie zostało nic. Poza głęboką pustką programową. A weekendowy zjazd partii (mimo zapowiedzi) nic w tym temacie nie zmienił.

Polska i Niemcy to dwa różne kraje o różnych problemach i różnym języku rozmawiania o polityce czy gospodarce. Jeśli jednak projekt Gowina chce zagościć w polityce na dłużej, powinien sobie casus FDP skrupulatnie przeanalizować.