Prowokacja? Szaleństwo? Nie. To po prostu wniosek z lektury nowej książki amerykańskiego politologa Benjamina Radcliffa z Uniwersytetu Notre Dame. Rzecz nosi tytuł „Ekonomia polityczna szczęścia” i jest wynikiem wieloletnich badań autora nad tajemnicą ludzkiego zadowolenia z życia. Oczywiście Radcliff nie jest na tym polu bynajmniej żadnym pionierem. Próby zrozumienia, w jakich warunkach ludzie są bardziej szczęśliwi, to być może najciekawsza i najprężniej rozwijająca się gałąź z pogranicza nauk politycznych i ekonomicznych. Nawet w ramach tej skromnej kolumny pisaliśmy o tym wielokrotnie. Podsumujmy więc krótko stan badań. Zostało po wielokroć dowiedzione statystycznie, że pieniądze dają szczęście.

Zadowolenie z życia faktycznie rośnie razem ze wzrostem dochodów. Choć nie jest to wzrost liniowy. I nie jest tak, że jak ktoś ma dwa razy więcej od innego, to jego współczynnik szczęścia jest dwa razy większy. Niektórzy twierdzą nawet, że istnieje pewien poziom dobrobytu, od którego każdy następny dolar (czy nawet tysiąc dolarów) przychodu nie robi żadnej różnicy. Choć akurat z tym ostatnim twierdzeniem polemizować próbowała ostatnio para (i w sensie dosłownym) ekonomistów Justin Wolfers i Betsey Stevenson, twierdząc, że nie ma czegoś takiego jak moment nasycenia dochodem. Ale summa summarum we wszystkich badaniach bogatszy zazwyczaj od biedniejszego szczęśliwszy. W tym miejscu godzi się jednak zrobić ważne zastrzeżenie. I też bynajmniej nie nowe, bo jako pierwszy wskazał na nie w 1974 r. ekonomista Richard Easterlin. Zauważył on bowiem, że o ile w ramach jednego kraju ludzkie zadowolenie rośnie razem z dochodami, o tyle to samo prawo nie działa, gdy zaczniemy porównywać ze sobą państwa. W międzynarodowych zestawieniach wcale nie jest bowiem tak, że im wyższy PKB na głowę mieszkańca, tym większe tegoż statystycznego obywatela zadowolenie z egzystencji. Zrozumieć to oczywiście nietrudno.

Dość powiedzieć, że PKB per capita nie jest miarą faktycznego dobrobytu mieszkańca. No bo cóż z tego, że wskaźnik ten będzie wysoki, skoro nie będą działały mechanizmy redystrybucji i całe bogactwo należeć będzie do wąskiego grona oligarchów. A reszta z tego powodu szczęśliwa bynajmniej nie będzie. Już więc z tego choćby powodu ekonomiści mieli od lat nie lada zagwozdkę, jak porównywać ze sobą systemy ekonomiczne w różnych krajach. I jak sprawdzić, w którym z nich ludziom żyje się najszczęśliwiej. I to jest właśnie moment, w którym do gry wchodzi rzeczony Benjamin Radcliff. Politolog przez lata sprawdzał, który z czynników ma tu znaczenie decydujące. I wyszło mu, że klucze są dwa. Po pierwsze rozmiar państwa dobrobytu. A po drugie stabilność rynku pracy. Mówiąc krótko: tam, gdzie na państwo dobrobytu wydaje się więcej, tam poziom ogólnej szczęśliwości jest wyższy.

Nawet jeśli idzie to w parze z wysokim poziomem podatków. Jeszcze lepiej, jeśli jest to związane z wysokim poziomem uregulowania rynku pracy i silnym uzwiązkowieniem. Znów im więcej, tym szczęśliwiej. PKB i inne rynkowe mierniki dobrobytu mają tu znaczenie drugorzędne. Radcliff tłumaczy ten fenomen za pomocą bardzo czytelnej teorii odrynkowienia. Podsumowując: ludzie są szczęśliwsi wszędzie tam, gdzie nie muszą na każdym kroku boksować się z konkurencją i wymieniać swoich umiejętności na chleb w wielkim rynkowym współzawodnictwie. Nawet jeśli w tym współzawodnictwie kryje się milion okazji i szans. I stąd takie, a nie inne życzenia na rok 2014. Zamiast tych rytualnych – niskich podatków i wysokiego wzrostu gospodarczego. No bo w imię jakich racji inni mają być zawsze szczęśliwsi od nas.

Reklama