I czy sens mają podobne posunięcia dotyczące powiatowych inspektoratów nadzoru budowlanego albo regionalnych laboratoriów sanepidu. Zakładam, że autorzy tych cięć są w stanie przedstawić wyliczenia dowodzące, że nikt na nich na pewno nie straci.

A jednak zwijanie urzędów państwowych to zjawisko pod wieloma względami niepokojące. Przede wszystkim dlatego, że dotyka prowincji. A więc tych „niemych przegranych” ostatnich 25 lat. Bo w wolnej Polsce było (jest) niestety tak, że to prężne metropolie spiły całą śmietankę transformacji ustrojowej, a prowincji został do zapłacenia rachunek. To tu mamy najwyższe wskaźniki bezrobocia i największy odsetek przeróżnych społecznych patologii. Nie brak głosów, że w napięciu prowincja–metropolia przejawia się wręcz najbardziej chyba paskudna cecha współczesnego kapitalizmu. „Kto ma, temu będzie dodane, a kto nie ma – temu się jeszcze odbierze”. Na przykład posterunek policji.

Zwijanie się państwa na prowincji niepokoi jeszcze z innego powodu. Bo w Polsce – wbrew wielu mitom – państwo nie jest przesadnie rozrośnięte. Odwrotnie. Poziom wydatków publicznych (jako procent produktu krajowego) należy do niższych nawet na tle innych państw regionu o podobnym poziomie zamożności. W tym kontekście ograniczania wydatków na pewno nie można uznać za zjawisko pozytywne. Zwłaszcza że w opinii elit jesteśmy krajem rzekomo w szybki sposób się bogacącym. A odpowiedzialna za rozwój regionów minister jest fetowana jako najskuteczniejszy obecnie polski polityk.

Po trzecie wreszcie, stosunkowo łatwo wykazać, że zamknięcie tylu a tylu urzędów przyniesie takie a takie oszczędności. Ale co z kosztami zewnętrznymi? A więc takimi, które ujawnią się dopiero po pewnym czasie. Tak było choćby z likwidacją wielu „nierentownych” połączeń kolejowych. Może i pozwoliło to PKP poprawić położenie finansowe firmy, ale niestety kosztem uderzenia w mobilność całych regionów. Oby tym razem nie doszło do podobnego zjawiska.

Reklama