Jestem wielkim admiratorem (ktoś mógłby powiedzieć, że fanem) tak zdefiniowanego (znowu ktoś, na przykład przeciętny student polskiej szkoły wyższej, mógłby powiedzieć sformatowanego) uniwersytetu. Lubię też szkoły wyższe zawodowe, w których cel jest jasny, o żadnym uniwersytecie nie ma mowy, lecz tylko o nauczeniu borowania, hotelarstwa albo pisania podań do Unii Europejskiej. Powszechność szkół, które udają uniwersytet, a są kiepską szkołą średnią dla dorosłych, doprowadza mnie do szewskiej pasji (student powiedziałby, że mam ciśnienie). Pytanie jednak – do p. profesora i wszystkich entuzjastów uczenia dla radości poznawania – ilu wykładowcom w Polsce możemy i chcemy zafundować wspaniałe, wartościowe i niepoddające się wymiernym rozliczeniom finansowym życie zawodowe? Tysiącowi? Dwóm? Dwudziestu tysiącom?

Prowadzenie zajęć rozwijających ludzkie umiejętności humanistyczne jest sztuką. Jej podstawą jest mieszanka wiedzy, zapału i indywidualizmu, a niezbędnym warunkiem wykorzystywania tej mieszanki jest bystry, dobrze piszący i czytający student, na dodatek głodny dreszczu emocji, które wywołuje lektura komentarzy do Platona albo dobrze przeprowadzony dowód matematyczny. Mamy takich studentów, niewielu. Nie dla nich stworzyliśmy polskie uniwersytety, te są sformatowane (tfu!) dla przeciętniaków, gotowych godzić się z zajęciami prowadzonymi przez schematycznych nudziarzy. Na obrzeżach tej kultury dzieje się nieraz coś pozytywnego.

Wydajemy ogrom pieniędzy na masową, lichą edukację na poziomie deklaratywnie wyższym, a realnie niezbyt wysokim. Nie wiem, jaki widzimy w tym sens, poza generowaniem (tfu!) miejsc pracy dla ludzi, którzy zbyt wiele nie potrafią, zostają zatem wykładowcami niewymagających studentów. Świat akademicki nie bez racji pomstuje na tabelę punktów i słusznie podnosi wagę obowiązkowej filozofii i innych nauk. Dopóki nie przedstawi dobrego systemu wyłuskania wykładowców uniwersyteckich pełną gębą i starannego doboru studentów, ich wypowiedziom zabraknie siły. Znaczy poweru.