O bolączkach amerykańskiej edukacji mówi się od dziesięcioleci, jej stan wielokrotnie poddawano wiwisekcji. Co sprawiło, że pani także zainteresowała się tym tematem?
Jako dziennikarce regularnie wpadały mi w ręce informacje o wynikach edukacyjnych osiąganych przez inne nacje. Nieraz myślałam o tym, że chciałabym się dowiedzieć, jak wygląda życie uczniów w krajach, które w rankingach wypadają najlepiej. Od ponad 15 lat mamy do dyspozycji testy PISA – użyteczne narzędzie do mierzenia osiągnięć uczniów nie tylko w zakresie przyswojonej wiedzy, lecz także umiejętności krytycznego myślenia, formułowania i obrony własnych argumentów czy stosowania wiedzy do rozwiązywania prawdziwych problemów. A to cechy konieczne do funkcjonowania na współczesnym rynku pracy. Ameryka, choć łoży na edukację najwięcej na świecie, od początku wypada w testach PISA kiepsko. Nasuwa się więc naturalne pytanie: dlaczego tak się dzieje oraz czego powinniśmy się uczyć od lepszych? Postanowiłam przyjrzeć się kilku krajom, które w rankingu PISA zajmują wysokie lokaty. Finlandia była wyborem oczywistym – to europejski lider. Korea Południowa też, bo to kraj, w którym etos pracy na granicy ludzkiej wytrzymałości przybrał skrajne formy. Trzecim typem była Polska, bo wasi uczniowie w ciągu zaledwie kilku lat dokonali postępów, które są po prostu niesamowite.
O jakie postępy chodzi?
W pierwszym badaniu w 2000 r. Polska (testy PISA są przeprowadzane co trzy lata) znajdowała się w trzeciej dziesiątce, niżej niż USA we wszystkich ocenianych obszarach: czytania ze zrozumieniem, rozumowania w naukach przyrodniczych oraz matematyki. Już trzy lata później wyprzedziła nas, a w 2012 r. uplasowała się w czołówce: na 10. miejscu w czytaniu, 13. w matematyce i 9. w naukach przyrodniczych (USA odpowiednio: 28., 24. i 36. miejsce – aut.). Polska zainteresowała mnie również z dwóch dodatkowych powodów. Po pierwsze – pod wieloma względami bardzo przypomina USA. Jest dużym krajem z wysokim odsetkiem biedy wśród dzieci, a bieda odciska piętno i na możliwościach, i na wynikach edukacyjnych uczniów. Po drugie – jest państwem z zawikłaną historią i wciąż znajduje się w okresie przemian. W Ameryce ani w żadnym innym państwie dobrze wypadającym na testach tak gwałtowne zmiany od dawna nie miały miejsca. Polska jest jak żywe laboratorium. Mój wybór był dla wielu zaskoczeniem, ale okazał się trafny.
Reklama
Przedstawia pani szkoły w Polsce, Korei i Finlandii przez pryzmat doświadczeń amerykańskich licealistów, którzy uczęszczali do nich w ramach wymiany międzynarodowej. Czy pani testerzy doszli do wspólnych wniosków?
Oświadczyli, że tym, co najbardziej różni szkolnictwo w USA od systemu oświaty w innych krajach, jest fakt, iż wszechstronna edukacja na wysokim poziomie dostępna jest dla wszystkich, nie tylko dla wybranych, tych, których na to stać. Zauważyli też, że uczniowie i nauczyciele pracowali na podstawie programów o jasno wytyczonych celach, a uczeń wiedział, jakie oczekiwania ma wobec niego szkoła. Na tym tle system amerykański przypomina patchwork zróżnicowanych standardów, programów i wymogów, co ucznia dezorientuje, a rodziców przepełnia paniką. Niestety w dużej mierze odpowiada za to nasz tradycyjny model edukacji, która traktowana jest jako sprawa lokalna, nie krajowa. Dopiero w ubiegłym roku po raz pierwszy w historii większość stanów zobowiązała się nauczać podstaw matematyki i nauk przyrodniczych według wspólnej podstawy programowej (Common Core – aut.). A i tak mamy protesty, że rząd usiłuje „socjalizować” naszą edukację.
W książce sporo miejsca poświęca pani kwestii motywacji uczniów do nauki. Dlaczego młody Polak czy Fin traktuje szkołę poważniej od Amerykanina?
Padliśmy ofiarą własnego wyobrażenia o tym, czym jesteśmy dla świata. Gdy USA pozostawały potęgą ekonomiczną, przestaliśmy odczuwać potrzebę nauki, a wysiłek w nią wkładany uznaliśmy za zbyt mocno nas wyczerpujący. Po co się kształcić? Skoro nie widzieliśmy przełożenia wiedzy, np. matematycznej, na to, jak ciekawe i wygodne może być nasze dalsze życie. Tak następowała stopniowa erozja prestiżu edukacji i znaczenia człowieka wykształconego w naszej kulturze. Można się nawet posunąć do stwierdzenia, że mamy dziś w USA do czynienia z sytuacją, w której nie wiemy, po co szkoła w ogóle jest. W Polsce, Finlandii i Korei to jest jasne, wszyscy odbierają i nadają na tych samych falach: musisz się uczyć, bo od tego zależy twoja przyszłość, praca, zamożność.
Czy nawiązuje pani np. do tego, że dla wielu szkół w USA ważniejsze są wyniki ich drużyn futbolowych niż wyniki testów z matematyki?
Nie mamy pieniędzy na programy wyrównawcze dla słabszych uczniów czy szkół działających w najbiedniejszych częściach kraju czy dzielnicach wielkich miast, ale na sportowe ligi nigdy nam nie braknie. Kilka tygodni temu „New York Times” opublikował reportaż, że uniwersytety poszukują przyszłych zawodników wśród ósmoklasistów. Posypały się głosy oburzenia, że jak można przypisywać nastolatka do uczelni z 5-letnim wyprzedzeniem? Ale przecież wszyscy w tym procederze uczestniczą: bo jeśli ja nie zmuszę swojego dziecka do intensywniejszych treningów, zrobią to ze swoimi dziećmi inni rodzice. W efekcie to moje dziecko straci na mojej decyzji, a tego przecież nie chcę. Ciekawe jest to, że reakcje na to zjawisko były takie same, jak w Korei na posyłanie dzieci – już po normalnych zajęciach w szkole – do prywatnych szkółek douczających nazywanych hagwonami. Z jednej strony koreańscy rodzice i dziennikarze lamentowali, że nie można zmuszać dzieci do nauki dzień w dzień od rana do godz. 22, ale z drugiej – wszyscy wysupłują na hagwony ostatnie pieniądze, bo boją się, że bez dodatkowych zajęć dziecko nie wypadnie dobrze w testach maturalnych, nie dostanie się do najlepszej uczelni i nie będzie miało szans na karierę. I w Ameryce, i w Korei czynnikiem napędzającym te postawy jest strach. W Korei to strach o dalsze losy dzieci, w Ameryce – cóż, o to, czy dziecko, będąc na studiach, będzie mogło błyszczeć na stadionie.
Krytycznie ocenia też pani inny priorytet amerykańskiej edukacji – nacisk na to, by jak najbardziej byli w nią zaangażowani rodzice.
Moi nastoletni sprawozdawcy byli zszokowani tym, że w szkołach za granicą nie ma rodziców. W Ameryce rodzic w klasie, nierzadko przejmujący obowiązki nauczyciela, to rzecz na porządku dziennym. Poszczególne placówki nawet rywalizują z sobą o to, ile godzin wolontariatu wyrabiają w nich miesięcznie rodzice. Tylko że realizując taki model szkolnictwa, strzelamy sobie dodatkowo w już i tak przetrącone nogi. Badania pokazują, choć jest to sprzeczne z intuicją, że rodzic w szkole to dla dziecka bardzo poważny czynnik uniemożliwiający koncentrację. Wyniki poprawia za to regularna, konsekwentna pomoc dziecku w domu przy odrabianiu lekcji.
To faktycznie rewolucyjna teoria. Moje dzieci chodzą do amerykańskiej szkoły i codziennie doświadczam tego, jak mocno wiara w to, że pomoc rodziców w szkole poprawia wyniki nauczania, jest zakorzeniona.
Idea, że jeśli rodzice będą biegać do szkoły na wolontariaty, to jakość nauczania się poprawi, wzięła się stąd, że nie mamy już pomysłów, co zrobić z systemem oświaty. Nie biorąc pod uwagę tych oczywistych, że w istocie potrzebne nam jest edukacyjne trzęsienie ziemi. Wciąganie rodziców w życie szkoły naturalnie bardzo podoba się władzom, bo to czyste oszczędności. Nie trzeba wynajmować autokaru na wycieczkę, bo dzieci dowiozą rodzice. Rodzice przejmą też część obowiązków w sekretariacie, poćwiczą z dziećmi czytanie w mniejszych grupach. To wszystko jest miłe i bardzo cieszy nasze dzieci, ale wracamy do podstawowego pytania: po co jest szkoła i jakie ma priorytety? A co ważniejsze: kim i po co jest nauczyciel? Nie ma mowy o porządnej edukacji bez kompetentnego pedagoga. O ile za wynikami w Korei stoi, prócz dobrej kadry, także ilość czasu spędzana przez uczniów nad książkami, o tyle dźwignią fińskiego sukcesu jest wysoko kwalifikowana kadra nauczycielska. 40 lat temu przeprowadzono w tym kraju reformę, która przekształciła szkoły pedagogiczne w uczelnie tak samo prestiżowe jak najlepsze politechniki. Na przyjęcie mogą liczyć tylko najlepsi z najlepszych, komu się uda, na tego społeczeństwo patrzy z podziwem. Zawód nauczyciela cieszy się wielką estymą i jest dobrze płatny. W Ameryce sytuacja jest odwrotna. Kształcimy dwukrotnie więcej nauczycieli, niż potrzebujemy, to najgorzej płatny z zawodów wymagających dyplomu uniwersyteckiego i powszechne jest przeświadczenie, że nauczycielem zostaje się wtedy, gdy człowiek do niczego lepszego się nie nadaje. Ostatni sondaż ośrodka Harris Poll odmalował dramatyczny obraz. Nauczycieli nie szanuje dziś połowa rodziców i prawie 70 proc. uczniów. To nie są fundamenty do budowy efektywnego systemu edukacji.
Obserwując Polskę, doszła pani do jeszcze jednego wniosku – kluczowy dla wyników w edukacji jest moment, w którym następuje selekcja uczniów na bardziej i mniej zdolnych.
To było dla mnie największe odkrycie. Pierwszy test PISA przeprowadzono u was w 2000 r.: 15-latkowie mieli już za sobą szkołę podstawową i wybór kolejnej. Selekcja się dokonała. W następnym badaniu 15-latkowie byli jeszcze w gimnazjum, co było efektem reformy oświatowej. Podział na zdolniejszych, którzy pójdą do liceum, oraz mniej zdolnych, którzy trafią do zawodówek, jeszcze się nie odbył. Awans w testach PISA po wprowadzeniu gimnazjów był ogromny. W USA w tym czasie nic się nie zmieniło. Nie pomogło nam nawet, ku zaskoczeniu ekspertów, wyposażanie dzieci w laptopy, które miały im pomóc w nauce. W Polsce, która nie wydaje połowy tego co Ameryka na szkołę, ledwie w dziesięć lat od wprowadzenia reformy najbiedniejsze dzieci osiągają lepsze wyniki od najbiedniejszych u nas. Te zmiany były możliwe właśnie dzięki reformie gimnazjalnej i opóźnionej o rok selekcji. W Finlandii selekcja uczniów odbywa się dopiero w wieku lat 16. Do tego czasu obowiązują takie same standardy dla wszystkich i przewidziana jest systemowa pomoc dla potrzebujących. I Polska, i Finlandia dostarczają dowodów na to, że presja otoczenia, oczekiwania, jakie stawiamy dzieciom, oraz etykietowanie odgrywają w edukacji ogromną rolę. W Ameryce selekcja zaczyna się w już trzeciej klasie szkoły podstawowej. Wyłaniamy, na podstawie testów, dzieci zdolniejsze i oferujemy im więcej możliwości edukacyjnych. A więc już w tak wczesnym wieku budzimy w części naszych dzieci poczucie, że są gorsze, i przypisujemy je do mniej ambitnych programów nauczania.
Polacy mają całkiem inny pogląd na reformę gimnazjalną. Rośnie w siłę ruch społeczny i polityczny domagający się likwidacji gimnazjów i powrotu do starego systemu.
Tak, słyszałam o tym. Jestem człowiekiem z zewnątrz, moje opinie i wnioski oparłam na wynikach testów i porównaniach waszego kraju z innymi. Myślę, że te protesty są związane z szerszym zjawiskiem braku zaufania do władzy, a jednocześnie z autentyczną troską o szkołę, która jest postrzegana jako nadrzędna wartość i kluczowy obszar życia społecznego. To jest dla mnie bardzo pozytywne, pokazuje zaangażowanie narodu w edukację przyszłych pokoleń. Z mojego punktu widzenia Polska bardzo wyraźnie idzie w ślady Finlandii, tylko pozazdrościć. Reformy są bolesne, czasami potrzeba czasu, żeby wszystkie zębatki zaskoczyły i zaczęły gładko działać. Może problemy, z którymi się borykacie, tkwią nie w systemie, ale gdzie indziej – w braku dialogu ekipy rządzącej z nauczycielami, z rodzicami, w zmianach w obyczajach i kulturze kraju? To pytania, które na miejscu polskich rodziców i nauczycieli przede wszystkim bym sobie dzisiaj zadawała.
Gdyby zapytano panią o uniwersalny przepis na dobrą edukację, co by pani radziła?
Na pewno inwestycję w nauczycieli. Żaden koszt nie jest za wysoki, bo przecież mówimy o ludziach, w ręce których oddajemy nasze dzieci, a więc naszą przyszłość. Po drugie – mniej testów. To prawda, że dobrze jest wiedzieć, gdzie są postępy lub ich brak, ale jeśli nieustannie bombardujemy dzieci testami, przestają się nimi przejmować. Po co, skoro za moment będzie następny? Znika presja i motywacja, by dobrze na nich wypaść. I presja, i motywacja są niezbędne, by utrzymać edukację na odpowiednim poziomie.

Amanda Ripley jest autorką książki pt.:„The Smartest Kids in the World”. Ripley umieszcza Polskę obok takich edukacyjnych superpotęg, jak Finlandia i Korea Płd., i zastanawia się, gdzie leży przyczyna sukcesu naszego kraju. >>> Czytaj więcej o książce

ikona lupy />
Amanda Ripley amerykańska dziennikarka, publikowała m.in. w magazynie „Time” i „New York Times Magazine”. W 2013 r. wydała książkę „The Smartest Kids in the World: And How They Got That Way” BROOKE BREADY/MAT.PRAS. / Dziennik Gazeta Prawna