250 skarg do prokuratury, 120 wszczętych postępowań i jeden skazany. W wojnie z nielegalnymi serwisami streamingowymi nadawcy mają na swoim koncie niewiele sukcesów.
To historia jak z sensacyjnych filmów. Takich, które można obejrzeć na Weeb.tv. Kilka tygodni temu do Stowarzyszenia Dystrybutorów Programów Telewizyjnych „Sygnał”, które w imieniu nadawców walczy z internetowymi piratami, napisał e-mail Łukasz J. Nazwisko J. pominiemy, choć w e-mailu do „Sygnału” je podał. Jako „zatroskany obywatel” zaproponował pomoc w namierzeniu piratów, których od lat poszukują policja i prokuratura. Zapewnił, że wskaże miejsce, w którym właściciel serwisu Weeb.tv, spędzającego sen z powiek szefom największych stacji telewizyjnych oraz dystrybutorom telewizyjnym, przechwytuje sygnał, oraz sprowadzi świadka, którego zeznania pozwolą prokuraturze wystawić nakaz przeszukania pomieszczeń, postawić zarzuty winnym, a co najważniejsze – szybko zamknąć piracki serwis.
Oferta była nie do pogardzenia, więc Sygnał postanowił z niej skorzystać. Wtedy jednak „zatroskany obywatel” okazał się biznesmenem: za informacje zażądał 1 mln euro.

Aaa sprzedam telewizję, tanio

– Milion euro to niewiele, biorąc pod uwagę, że właściciele Weeb.tv zarabiają miesięcznie 2 mln zł. I to nie licząc reklam – ironizuje Jarosław Mojsiejuk, prezes Sygnału i dyrektor ds. bezpieczeństwa Cyfrowego Polsatu. Nadawcy ostatecznie nie skorzystali z propozycji J. Zresztą nie byłoby gwarancji, że właściciele pirackiego serwisu nie otworzą go natychmiast pod podobną nazwą w innym miejscu świata. Niedawno wykonali podobny ruch: przenieśli spółkę z Cypru do Hongkongu. Choć Mojsiejuk propozycji informatora nie przyjął, nie zostawił jej samej sobie. Korespondencję z J. dołączono do opasłych tomów pism i dokumentów, które Sygnał i poszczególne telewizje oraz platformy wysłały do prokuratorów. – Ta propozycja nie wygląda na nic innego jak na to, że interesu chcą pozbyć się sami właściciele, bo wokół Weeb.tv robi się za gorąco – dodaje.
Reklama
Jeśli tym razem policja zdecydowałaby się zatrzymać piratów, a prokuratura przygotowałaby akt oskarżenia, byłoby to dla branży wielkie wydarzenie. W ciągu ostatnich lat nadawcy telewizyjni zawiadamiali organy ścigania o nielegalnych serwisach streamingowych, dzięki którym można m.in. oglądać filmy, seriale i wydarzenia sportowe, za które normalnie trzeba słono płacić, prawie 250 razy. Prokuratura wszczęła postępowanie w przypadku połowy zgłoszeń, sporządziła cztery akty oskarżenia, skazano jedną osobę.
Jednak telewizje się nie poddają. Składają zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa, naciskają na firmy hostingowe i dostawców internetu, blokują przepływ gotówki, a nawet reklamy pojawiające się w nielegalnych serwisach. Udało im się zajść za skórę niezwykle popularnemu Kinomaniakowi.tv, udało im się skłonić PayPal oraz PayU, popularne systemy internetowych płatności, do zablokowania opłat spływających do kilku innych serwisów streamingowych. Teraz wzięli na cel 23-letniego właściciela Weeb.tv.
Dlaczego? Wybór programów w serwisie jest tak bogaty, że przyprawia o zawrót głowy. Kanały telewizji publicznej, Polsatu, TVN, AXN, Comedy Central, BBC, tematyczne kanały historyczne i przyrodnicze, do tego kilkanaście programów filmowych i z serialami. Łącznie ok. 80 stacji. Oferta jak w porządnej kablówce czy na platformie cyfrowej, tyle że cena kilkukrotnie mniejsza, bo za 3 miesiące wystarczy zapłacić niecałe 60 zł. Nic dziwnego, że w ciągu ostatnich trzech lat Weeb.tv odniósł spory sukces. Korzystają z niego setki tysięcy Polaków.
Pomimo sukcesu o Weeb.tv niewiele słychać. Jego szefowie nie pojawiają się w mediach ani na branżowych konferencjach. Informacji o nich próżno szukać na stronie internetowej serwisu. Nie piszą o nim specjalistyczne portale poświęcone start-upom. Powód jest prosty: linki z Weeb.tv prowadzą do nagrań z ukradzionym sygnałem stacji telewizyjnych, a serwis za możliwość skorzystania z nielegalnie rozpowszechnianego materiału pobiera opłaty. I to na tak dużą skalę, że zadarł już ze wszystkimi największymi nadawcami. Szacują oni, że Weeb.tv ma około 100 tys. stałych abonentów, którzy co miesiąc płacą 20 zł. Łatwo obliczyć, że rocznie daje do całkiem ładny obrót o wysokości 24 mln zł, a gdy doliczyć wpływy z reklam, to w sumie może to być nawet 30 mln. Tyle zarabia piracki serwis, ale straty nadawców są znacznie większe.
Ale zamknąć Weeb.tv nie jest łatwo, bo jego właściciele zrobili wszystko, by to zadanie utrudnić. Wykupili domenę serwisu na Tuvalu (wniosek o odebranie domeny musiałby rozpatrzyć tamtejszy sąd), korzystają z serwerów pięciu różnych europejskich firm, zmienia się też ciągle miejsce rejestracji spółki. Ta skomplikowana układanka już raz wystarczyła prokuraturze do umorzenia postępowania.

Streaming is new black

To już nie sieci torrent oraz P2P są największą zmorą muzyków, filmowców i stacji telewizyjnych. Znacznie większym są serwisy streamingowe (strumieniowe), których popularność jest efektem coraz łatwiejszego dostępu do szybkiego internetu. Bo po co ściągać film na dysk i narażać się na konsekwencje prawne za udostępnianie plików (w sieciach torrent pobieranie i wysyłanie danych trwa równolegle), skoro można obejrzeć film, wykorzystując strumień internetowy (czyli ściągnąć go, ale bez wysyłania).
Jak grzyby po deszczu wyrastają zupełnie nowe serwisy z ogromną ofertą filmowo-serialowo-sportowo-telewizyjną. Firma Anti-Piracy Protection oszacowała, że za ich usługi płaci już rocznie 2,4 mln Polaków, co całej „branży” daje co najmniej kilkadziesiąt milionów złotych dochodu. – Internauci tak ochoczo z tej oferty korzystają po części dlatego, że te serwisy wyglądają – przynajmniej na pierwszy rzut oka – profesjonalnie, a że do tego pobierają opłaty za swoje usługi, to sprawiają wrażenie jak najbardziej legalnych – tłumaczy Igor Ostrowski, były wiceminister administracji i cyfryzacji, a dziś partner w kancelarii Dentons.
Anti-Piracy Protection wylicza, że tylko we wrześniu 2013 r. zanotowano ogółem ponad 10 mln wejść na pirackie serwisy TV nadające w Polsce. A przecież streamingi to problem globalny. Z badań przeprowadzonych przez Google wynika, że właśnie na nich obserwowany jest najszybszy wzrost liczby użytkowników (wzięto pod uwagę 51 serwisów oferujących wideo). – Najgłośniejszym, ale i najbardziej kontrowersyjnym do tej pory przypadkiem walki z pirackimi streamingami było zamknięcie dwa lata temu serwisu Megaupload i zatrzymanie w Nowej Zelandii jego szefów na podstawie nakazu aresztowania wystawionego przez amerykańskie władze – opowiada mecenas Ostrowski. Pomimo tej głośnej akcji i tak w 2013 r. globalna oglądalność takich stron wzrosła o 2/3, w ogromnej części ze względu na sprytne mechanizmy promocji, jakie stosują. Dzięki powszechnemu podłączaniu wtyczek do Facebooka i Twittera widzowie, którym spodobało się darmowe (lub przynajmniej bardzo tanie) nagranie, klikają „lubię to”, wieść się sama niesie i interes się kręci. I tak w grudniu Kinomaniak.tv miał ponad 400 tys. fanów na Facebooku, a Kinoman.tv, który powstał po jego zamknięciu, w ciągu miesiąca zdobył ich 60 tys.
Na nieuczciwą konkurencję stacje telewizyjne, kablówki, platformy cyfrowe i legalne serwisy streamingowe narzekają od lat. Ale dopiero od niedawna zaczęły traktować ją jako zagrożenie dla własnych biznesów. Jesienią 2012 r. biuro reklamy Atmedia pokazało dziennikarzom i ekspertom rynku internetowego wynik badania rozpoznawalności internetowych serwisów telewizyjnych. Na sali rozległ się szum niedowierzania. Nie Ipla, nie Iplex, nie OnetVOD, nie TVNPlayer, czyli oficjalne serwisy internetowe z zapleczem dużych stacji telewizyjnych, miały najlepsze oceny. Najlepsze noty zebrał, wydawać by się mogło szerzej nieznany, serwis iiTV.info, działający właśnie jak linkownia do kradzionych seriali i filmów. I oczywiście zastrzegający: „Żaden z prezentowanych odcinków seriali nie znajduje się na naszym serwerze. (...) Wszelkie roszczenia prawne należy kierować pod adresem serwisów publikujących zamieszczone materiały”.
Podobne klauzule w swoich regulaminach mają i inne tego typu portale. W serwisie Ekino.tv sformułowano to w ten sposób: „Udostępniamy jedynie informacje o filmach oraz odnośniki do serwisów udostępniających zamieszczone materiały filmowe, których użytkownicy potwierdzili, że posiadają prawa autorskie do udostępnianych przez siebie zasobów”. W Zalukaj.tv czytamy: „Witryna nie zawiera żadnych plików z filmami, a jedynie informacje na ich temat (opis, długość, zastosowany kodek, rodzaj kompresji, suma kontrolna, kody embed (HTML) zewnętrznych serwisów, linki do zewnętrznych serwisów lub bezpośrednie linki do plików na nich umieszczonych)”.
– Portale te de facto działają jak alfonsi: zapewniają, że tylko udostępniają łamy internautom i to oni wrzucają linki do nagrań. Nie ma się jednak co oszukiwać, w rzeczywistości to właściciele serwisów czerpią zyski z tego procederu – tłumaczy mecenas Ostrowski. – Jednym z najpowszechniej stosowanych zabiegów, by tej odpowiedzialności się pozbyć, jest właśnie podkreślanie w regulaminie, iż jedynie udostępnia się linki do utworów. I czasami ten wybieg niestety działa, szczególnie jeżeli serwisy reagują na zgłoszenia złamania prawa i kasują pliki, które wskaże im się jako nielegalne – mówi prawnik. I dodaje, że dlatego właśnie o pozwach cywilnych za złamanie praw autorskich w tym przypadku właściwie w ogóle można zapomnieć. – Skuteczność takiego kroku jest de facto zerowa – uważa.
Tłumaczy, że dodatkowo utrudnia to specjalnie zagmatwana sytuacja prawna tych serwisów. – Spółki są zarejestrowane w jednym miejscu, zazwyczaj dosyć egzotycznym, niegdyś dominował Cypr, teraz wychodzą do Zjednoczonych Emiratów Arabskich czy Azji, domeny mają gdzie indziej, hosting w jeszcze innym państwie. Zwykłym pozwem za złamanie praw autorskich bardzo ciężko cokolwiek zdziałać, w przypadku serwisów zlokalizowanych np. w Iranie skuteczność jest bliska zeru. W przypadku zlokalizowania ich w Unii, np. na Cyprze, można się starać o stwierdzenie wykonalności orzeczenia – dodaje Ostrowski.

Wielkie przeczesywanie sieci

A więc nadawcy do problemu zaczęli podchodzić inaczej. – Monitorujemy sieć. Albo za pomocą zwykłej wyszukiwarki internetowej, albo specjalnie zaprojektowanych do tego narzędzi. Coraz częściej wynajmuje się specjalistyczne firmy, które sprawdzają, czy w sieci pojawiają się konkretne tytuły, a gdy tylko takie odnajdą, automatycznie wysyłają zawiadomienia o złamaniu prawa – opowiada Jarosław Mojsiejuk i dodaje, że ten monitoring rozgrywa się na trzech podstawowych platformach. Pierwsza to setki milionów plików udostępniane na Chomikuj.pl, druga to YouTube, który nawet udostępnił własne narzędzie do zgłaszania nieprawidłowości i automatycznego ich blokowania. Trzecia to właśnie wysyp mniejszych i większych linkowni i streamingów. – Jedne serwisy internetowe od razu usuwają wskazane przez nas filmy czy seriale. Inne tylko udają, że to robią: usuwają, ale za chwilę link do filmu ukazuje się w innym miejscu. Wreszcie są też serwisy, które w ogóle nie reagują na żądania – dodaje szef Sygnału. Ta zabawa w kotka i myszkę jest już prowadzona na masową skalę. Tylko sam Cyfrowy Polsat miesięcznie rozsyła tysiące żądań usunięcia treści, do których ma prawa autorskie.
Gdy pisma nie wystarczają, zaczyna się uruchamianie kolejnych metod nacisku. Strony z pirackim streamingiem muszą być obsługiwane przez duże i szybkie serwisy hostingowe. – Taki Weeb.tv ma 100 kanałów, każdy z nich potrzebuje łącza o przepustowości co najmniej 2 Mb/s. Szukamy więc firm, które oferują tak wymagające usługi. I to do nich w następnej kolejności Canal+, Cyfrowy Polsat, Telewizja Polska czy TVN wysyłają pisma przedprocesowe z żądaniem usunięcia stron zawierających pirackie treści. Zgodnie z przepisami, jeśli taka firma otrzyma wiarygodną informację, musi nielegalny serwis usunąć – opowiada Mojsiejuk. W praktyce bywa różnie, bo firmy hostingowe, zanim zareagują na zawiadomienie, konsultują jego prawdziwość z właścicielem podejrzanej strony. A w tym czasie ten znajduje nową firmę hostingową.
Do niedawna jedynym – choć niespecjalnie spektakularnym – polskim sukcesem w walce ze streamingowymi serwisami było chwilowe zablokowanie potentata na tym rynku, serwisu Kinomaniak.tv. Udało się tego dokonać przed rokiem dzięki decyzji francuskiego sądu, który nakazał takie działanie tamtejszej firmie hostingowej OVH. Administratorzy serwisu szybko jednak znaleźli rumuńską firmę i niemal od razu ruszyli od nowa. Sytuacja powtórzyła się w styczniu tego roku, kiedy niespodziewanie fanów Kinomaniaka.tv przywitał duży napis: „The end”. Mojsiejuk nie chce potwierdzić, czy serwis zniknął dzięki interwencji Sygnału, ale przyznaje, że kilka tygodni wcześniej stowarzyszenie organizowało warsztaty, których celem było przygotowanie zawiadomień rozsyłanych do firm hostingowych. Także przez międzynarodowych potentatów jak HBO czy Canal+.
Sukcesu jednak nie można odtrąbić. Ledwie zniknął Kinomaniak.tv, na jego miejsce pojawił się Kinoman.tv z tak bliźniaczą ofertą, że ewidentnie należy do tych samych osób. I to właśnie namierzenie ludzi, którzy stoją za nielegalnymi linkowniami, jest największym wyzwaniem. – Gdzieś w Szczecinie jest serwerownia Weeb.tv. Kto ją znajdzie, znajdzie też wszystkie zapisy, które będą koronnym dowodem, że ten serwis prowadzony jest nielegalnie. W serwerowni jest, z tego co wiemy, ok. 100 dekoderów telewizyjnych. Każdy z nich jest podłączony do stu serwerów – opowiada Mojsiejuk. – Stamtąd wychodzi sygnał do serwerów hostingowych w pięciu miejscach w Europie. My nie jesteśmy w stanie ustalić, gdzie jest serwerownia Weeb.tv, ponieważ ślad urywa się na serwisach hostingowych – dodaje szef Sygnału.

Odciąć rodzinkę od gotówki

Materiały, które zebrali nadawcy, wystarczyły jednak, by postępowania wszczęły dwie prokuratury: warszawska (bo tu zarejestrowani są poszkodowani) i szczecińska (bo tam bije serce serwisu). Udało się ustalić, że za portalem stoi 23-latek, który rozkręcił biznes z młodszym o rok bratem. Mężczyzna ten był już oskarżony o łamanie praw nadawców, a konkretnie o hakowanie zabezpieczeń dekoderów. Czy i jakie działania podejmą śledczy, nie wiadomo. Na nasze pytania nie odpowiedzieli.
Dlatego nadawcy oprócz kolejnych wniosków o wszczęcie śledztwa postanowili do Weeb.tv dobrać się od innej strony: poszli do Komisji Nadzoru Finansowego i Związku Banków Polskich. Co ma KNF i ZBP do internetowych piratów? Weeb.tv rozrósł się do tego stopnia, że kupił platformę do sieciowych płatności MyPaid, która też zresztą znajduje się w Szczecinie. Spółka ta musiała zmienić zarząd, ponieważ Michał M., współwłaściciel Weeb.tv i dotychczasowy prezes MyPaid, w 2013 r. został skazany prawomocnym wyrokiem sądu za fałszowanie dokumentów.
A skoro dzięki płatnościom internetowym serwis się utrzymuje, trzeba je uniemożliwić. Właśnie ta strategia ma szansę stać się najbardziej skuteczną bronią w tej wojnie. – Mamy już doświadczenia w odcinaniu właścicieli pirackich serwisów od dopływu środków finansowych. TVN jest prekursorem takiego podejścia w Polsce, ale staramy się zachęcać do podobnych praktyk pozostałych nadawców – opowiada nam Anna Słoboda, odpowiedzialna w TVN za zarządzanie prawami online. – Wystarczy dobrze udokumentować swoje prawa do treści audiowizualnych, udowodnić, że dany serwis je łamie, i z taką dokumentacją zgłosić się do operatora płatności. Oczywiście jedni współpracują chętniej, inni mniej. Przykładem modelowej współpracy jest ta z PayPalem. Procedury chroniące właścicieli praw autorskich mają także Visa i MasterCard – dodaje Słoboda.
Większe problemy są z małymi serwisami, jak np. MyPaid. – Wraz z Sygnałem próbujemy przekonać największe banki na polskim rynku, że wspieranie nielegalnych serwisów ma negatywny wpływ na ich reputację. Mamy też nadzieję na przekonanie operatorów telefonii komórkowej, aby płatności w serwisach pirackich nie były realizowane przy pomocy esemesów. To jasne, że muszą rozliczać się z wyników finansowych, a w nich płatne esemesy stanowią spory kawałek tortu. Zdajemy sobie sprawę, że zadanie nie będzie łatwe – dodaje Słoboda. Są już pierwsze sukcesy. Na stronie Doładuj.tv, drugiej spółki obsługującej płatności Weeb.tv, można doładować telefon na kartę w sieciach Play, Orange czy T-Mobile, ale nie w sieci Plusa.
Ostatnim środkiem, którego chwytają się nadawcy, to odcinanie nielegalnych serwisów od pieniędzy z reklam. Na stronach streamingów wciąż można znaleźć ogłoszenia największych banków, ubezpieczycieli, telekomów, a niegdyś można było natrafić na ogłoszenia nawet samych legalnych stacji. Specjaliści obliczyli, że z tego źródła piraci rocznie zyskują nawet kilka milionów złotych. – Dziś Cyfrowy Polsat, zlecając zakup mediów domom mediowym, z góry przedstawia listę podmiotów, w stosunku do których zawiadomił prokuraturę o kradzieży treści i wymaga, by tam reklamy operatora nie były zamieszczane – opowiada Mojsiejuk. Dodaje, że to działa, ale problem w tym, aby nakłonić innych do podjęcia tych samych kroków.
I na koniec: moglibyśmy nie podać w tym tekście nazwy ani jednego pirackiego serwisu i wierzyć, że dzięki temu nie zdobędą one nowych użytkowników. Ale nie jesteśmy naiwni – portale zarabiające na nielegalnym streamingu filmów, seriali i sportu to proceder, z którym nie wygra się, ukrywając ich tożsamość w sieci. Internauci i tak doskonale wiedzą, jak je znaleźć.

>>> Piractwo nie ma wpływu na sprzedaż muzyki przez internet