Komputery zawładnęły amerykańskimi szkołami dekadę temu. Dziś coraz głośniej mówi się o szkodach, jakie wyrządzają procesowi nauki. Tymczasem my wciąż bezrefleksyjnie powtarzamy hasło: „Tablet w każdym plecaku”
Niedawno wpisałam córkę na listę oczekujących na przyjęcie do liceum, w którym za przyniesienie na lekcję laptopa grożą przykre konsekwencje, podobnie jak za używanie na terenie szkoły telefonów komórkowych i tabletów. Uczniowie noszą tu w plecakach papierowe podręczniki, a pracę domową można napisać ręcznie. Mieliśmy szczęście – córka, która sama podjęła decyzję o zmianie szkoły, została przyjęta, choć chętnych było więcej niż miejsc. Dlaczego zgodziłam się na jej powrót z XXI wieku do przeszłości? Dlaczego liczba chętnych do uczenia się w tej – wydawałoby się archaicznej – placówce rośnie z roku na rok? Nie mam wątpliwości, że tak jak nas, tak i innych rodziców oraz uczniów przyciągają świetne wyniki tej szkoły nie tylko w rankingu stanowym, ale i krajowym. Tak odmienne od tych, które uzyskują inne publiczne licea w mieście. Te, w których laptopy są obowiązkowym wyposażeniem ucznia.
W Polsce cały czas mówi się o konieczności informatyzacji szkoły, a hasło: „Tablet w każdym plecaku” jest wyjątkowo popularne. Warto się jednak nad wpuszczeniem nowych technologii do podstawówek oraz liceów zastanowić na spokojnie. W amerykańskich szkołach przygoda z laptopami zaczęła się dekadę temu. Po eksperymentach ze sprzedażą uczniom sprzętu po preferencyjnych cenach (różnicę dopłacały okręgi szkolne) teraz najczęściej laptopy kupują szkoły i wypożyczają je dzieciom. W podstawówce mojej 9-letniej córki z komputerów można korzystać tylko w klasie i to za zgodą nauczyciela. W liceum, do którego w ubiegłym roku posłałam starszą córkę, laptopy są wypożyczane uczniom za niewielką kaucją (50 dol.) na cały rok, a sprzęt można zabierać ze sobą do domu. Nie ma zresztą wyboru, bo trzy lata temu placówka przestawiła się na podręczniki online. Uczniowie korzystają z nich podczas lekcji i w domu przy odrabianiu prac domowych, które oddają nauczycielowi, klikając myszką. Na laptopach piszą klasówkę z matematyki i odpowiadają na pytania z analizy wiersza. Większość nauczycieli nie zgadza się zresztą przyjmować wydruków, nie mówiąc już o wypracowaniach pisanych ręcznie. Za brak laptopa na ławce można za to dostać pałę za bycie nieprzygotowanym do lekcji.
Trend do wypełniania szkół nowymi technologiami, mającymi gwarantować edukację godną XXI wieku, znalazł się jednak ostatnio w ogniu krytyki. – Niewłaściwie używana technologia może w edukacji przeszkadzać – przekonuje prof. Douglas Duncan z Uniwersytetu Kolorado w Boulder. – Pokutuje przekonanie, choć mam nadzieję, że nie będzie to trwało już zbyt długo, iż duchem postępu w szkolnej edukacji jest technologia. Że im jej więcej, tym lepiej. Bezkrytyczny entuzjazm sprawia, że niekiedy wręcz jednakowo traktujemy edukację i technologię, a nie ma nic bardziej mylnego. Technologia nie jest edukacją i nigdy jej nie zastąpi. Bo nauka to proces, który zachodzi w głowie. Maszyna niczego za nas nie zrozumie, jeżeli sami nie wykonamy wysiłku umysłowego. Doświadczenia ostatniej dekady pokazują, że technologia w szkole tylko przeszkadza w przyswajaniu wiedzy – przekonuje.

>>> Rozwój technologii stawia pod znakiem zapytania istnienie połowy zawodów w USA. Kto potrzebuje armii pracowników, jeśli ma komputery, które wykonają całą pracę. Czytaj więcej na ten temat.

Reklama

Zbyt dużo na raz

Duncan, wykładowca na wydziale astronomii, należy do rosnącej rzeszy amerykańskich nauczycieli, którzy – doceniając korzyści płynące z nowoczesnej edukacji – zakazują wnoszenia na zajęcia laptopów, tabletów, a nawet smartfonów. Podobną postawę wykazuje kilkunastu innych pracowników Uniwersytetu Kolorado, którzy wraz z nim tworzą znany w Ameryce zespół ekspertów badających wpływ nowoczesnej elektroniki na jakość edukacji. Co ciekawe, trzon zespołu tworzą nie metodycy z wydziału pedagogiki, lecz wykładowcy nauk ścisłych. – Inicjatywa badań wyszła 12 lat temu od naszego kolegi, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki Carla Wiemana. Wrócił ze Sztokholmu i oświadczył, że zawiesza dotychczasowe badania, by zająć się naprawdę palącym problemem nauki: studiami nad rolą technologii w procesie nauczania i przyswajania wiedzy. Przeznaczył na ten cel 5 mln dol. z własnej kieszeni. Zorganizował zespół i dziś mamy już pierwsze konkretne odkrycia, które dowodzą, że najefektywniejszą metodą nauczania jest ta, która maksymalnie angażuje ucznia w dialog z nauczycielem i rówieśnikami. Bo ludzki mózg uczy się najlepiej poprzez interakcję z innymi ludźmi, utrwala zaś wiedzę, gdy pozwolimy mu się skoncentrować i gdy nie trwonimy uwagi na nic innego niż to, co chcemy, by przyswoił. Największym wrogiem nauki i szkoły jest zaś tak pożądana w naszym systemie edukacji wielozadaniowość, czyli umiejętność posługiwania się w tym samym czasie różnymi urządzeniami i technologiami. Bo to najzwyczajniej w świecie rozprasza nasz mózg – wyjaśnia Duncan.
A właśnie wielozadaniowość to cecha wyróżniająca współczesną młodzież. W ubiegłym roku ośrodek Kaiser Family Foundation sprawdził, jakie formy najczęściej przybiera to zjawisko. Okazało się, że przeciętny człowiek w wieku 8–18 lat spędza dziennie aż 7,5 godziny przed ekranem telewizora, komputera, smartfona czy tabletu (pod uwagę nie brano czasu w szkole). 30 proc. badanych przyznało, że zawsze korzysta przynajmniej z dwóch urządzeń, np. jednocześnie gra na komputerze i słucha muzyki ze smartfona. Dwie trzecie potwierdziło, że podczas odrabiania pracy domowej przegląda Facebooka, szuka w internecie niezwiązanych z nauką rzeczy czy przegląda Twittera. Ciekawostką był fakt, że ten styl życia jest aprobowany przez rodziców, którzy są przekonani, że współczesny świat wręcz wymaga od młodych ludzi umiejętności wykonywania kilku czynności w tym samym czasie. Większość opiekunów nie zgadzała się z opinią słynnego brytyjskiego psychologa Colina Cherry’ego, który w latach 50. XX wieku stwierdził, iż „człowiek nie jest zdolny do efektywnej wielozadaniowości”. Jak lwy bronili za to swojego przekonania, że wielozadaniowość jest dla dzieci dobra, bo zmusza mózg do pracy na wysokich obrotach. A czyż naukowcy nie twierdzą, że im więcej zajęć dostarczamy naszym szarym komórkom, tym sprawniej one działają?
Na nieszczęście dla nowoczesnych rodziców do dyskusji włączył się Clifford Nass, profesor komunikacji z Uniwersytetu Stanforda i autorytet w dziedzinie studiów nad interakcją człowieka z komputerem. W listopadzie ubiegłego roku przeprowadził badanie na kilkuset studentach Uniwersytetu Stanforda, którzy opisywali siebie jako „doświadczonych wielozadaniowców”. Mieli wodzić oczami za wybranymi figurami geometrycznymi przesuwającymi się po ekranie komputera, ignorując przy tym pozostałe. Eksperyment wykazał, że najlepsi wielozadaniowcy radzili sobie z tym zadaniem... najgorzej. Badania uzupełniające przywiodły zespół Nassa do konkluzji, że rutynowa wielozadaniowość nie tylko nie poprawia umiejętności osiągania efektywnej podzielności uwagi, lecz także prowadzi do osłabienia zdolności koncentracji na tym, co ważne. „Wielozadaniowcy nie byli w stanie przestać myśleć o tym, czego przed chwilą nie zrobili, w czasie gdy robili już coś innego. Problem takiej osoby polega na tym, że przyzwyczaja mózg do bombardowania informacjami ze wszystkich stron, więc mózg zaczyna traktować wszystkie informacje jako jednakowo ważne. Nie potrafi już ich selekcjonować” – stwierdził w raporcie zespół Nassa.
– Używanie w szkołach laptopów czy innych nowoczesnych technologii do rozwiązywania zadań czy czytania tekstów to oczywisty przejaw wielozadaniowości. Szokujące dla entuzjastów technologii w szkole, a naturalne dla każdego, kto wie, o co chodzi w edukacji, są spostrzeżenia uczniów. Bo oni mówią, że laptop w klasie nie ułatwia im w znaczący sposób nauki, oprócz tego, że poprawiają swoje umiejętności bezwzrokowego pisania na klawiaturze – mówi Douglas Duncan.
Faria Sana z Uniwersytetu McMaster w kanadyjskim Ontario postanowiła sprawdzić, czy technologia, nie poprawiając wyników w nauce, może szkodzić uczniom. Z jej badań wynika, że uczniowie korzystający na lekcjach z laptopów, choćby po to, by robić notatki, uzyskiwali na testach wyniki o 11–17 proc. gorsze niż rówieśnicy, którzy nie używają komputerów. Ich wyniki były tym niższe, im więcej czasu spędzali na Facebooku czy surfowali po sieci. Największym zaskoczeniem było odkrycie, że aktywność użytkowników laptopów miała ogromny wpływ także na osoby z ich najbliższego otoczenia. „Pod koniec badań zapytaliśmy, czy uczniowie bez laptopów, lecz siedzący obok lub za osobami z komputerami, mieli świadomość, iż ich uwaga też ulega rozproszeniu. Nie mieli jej, ale fakt, że ich oceny także były niższe w porównaniu do uczniów bez laptopów, potwierdza tezę, że wielozadaniowość nawet jednej osoby szkodzi całemu otoczeniu” – napisała Sana w magazynie „Computers & Education”. Douglas Duncan przeprowadził podobne badanie, biorąc pod uwagę używanie na lekcji telefonów komórkowych, i otrzymał porównywalne wyniki.

Paskudna ludzka natura

Jeśli wrogiem szkoły jest wielozadaniowość, którą nowoczesne technologie umożliwiają, oczywistym rozwiązaniem jest jej uniemożliwienie. Niestety nie pozwala na to ludzka natura. Nie znam dziecka, które mając komputer podłączony do sieci, wytrzyma przez godzinę lub dwie bez otwierania innych stron prócz tych z zadanymi lekcjami. Jednocześnie nie słyszałam jeszcze o żadnej skomputeryzowanej szkole, w której uczniowie nie znaleźliby sposobu na obejście zabezpieczeń. Jesienią ubiegłego roku głośna była historia z Los Angeles: 650 tys. licealistów dostało darmowe tablety. By służyły celom wyłącznie edukacyjnym, a nie rozrywce, miały specjalne blokady – zarówno sprzętowe, jak i programowe. Na ten wstępny program cyfryzacji szkół wydano miliard dolarów. Już kilka dni po rozdaniu tabletów szkolne serwery padły z powodu przeciążenia. Nie za sprawą gier komputerowych ani zaglądania na Facebooka, czym uczniowie masowo zajmowali się podczas lekcji. Serwery padły w czasie przerwy na lunch z powodu oglądania materiałów pornograficznych. Zabezpieczenia tabletów zostały złamane i władze wycofały sprzęt ze szkół.
Na czym więc powinien polegać dobry mariaż komputera i edukacji w klasie? – Na umiarkowaniu, rozważnym i właściwym dozowaniu technologii. Komputery są fantastyczne jako pomoc szkolna, są nieocenionym towarzyszem nauki w domu. Przy całym swoim zaśmieceniu internet jest jednak nieocenioną kopalnią wiedzy, a fakt, że mamy do niego nieograniczony i natychmiastowy dostęp, skraca czas nauki. Ale nie można pozwolić na to, by komputery wyręczały nasze dzieci w myśleniu – podkreśla Douglas Duncan.
Przypomina mi się opowieść córki ze starej szkoły (tej z laptopami). Na pytanie nauczycielki: „Co o tym sądzisz?” koleżanka z ławki odpowiedziała: „Chwileczkę, tylko otworzę komputer”. Jednak nauczycielka nie pozwoliła jej tego zrobić. W klasie wywiązał się spór, czy warto w dzisiejszym świecie dochodzić własnymi siłami do rozwiązań, które można znaleźć w internecie, czy jednak jest to strata czasu?
Komputery mają i będą miały miejsce w życiu naszych dzieci. Takie jest oblicze postępu, który wypracowaliśmy siłą własnego umysłu. Komputeryzacja szkoły, również w Polsce, wydaje się nieuchronna, bo działa nie tylko przykład innych krajów, ale przecież także bardzo silne lobby producentów. Microsoft co rok wypuszcza na rynek własne badania, z których wynika, że wyposażenie dziecka w laptop do szkoły przekłada się wyłącznie na jego lepsze wyniki w nauce. Z doświadczeń Amerykanów i innych nacji wynika, że jednak niekoniecznie. Edukacji niezależnych, samodzielnie myślących jednostek sprzyja przestrzeń wolna od technologicznych dystrakcji, katalizująca wymianę myśli i opinii na drodze dobrze nam znanej, starej, ale nigdy się nie dezaktualizującej twórczej dyskusji. Bez niej droga do przyszłości może się zamknąć.