Apele o zaprzestanie konsumpcji tych gatunków wynikają z obawy, że są one najbardziej zagrożone wyginięciem. Wkrótce będą już tylko wspomnieniem. Rybacy nie przestrzegają bowiem przydzielonych im kwot połowowych, co powoduje, że narybku przybywa wolniej, niż ubywa ryb dorosłych. Kłusownictwo staje się coraz powszechniejsze – wynika z najświeższego raportu „Nielegalny rynek żywności”, pod redakcją Wiesława Pływaczewskiego i Rafała Płockiego z Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie. Na przykład nielegalne połowy dorszy wynoszą już prawie 40 proc. połowów oficjalnych.

Dorszowa szara strefa stała się specjalnością portów polskich. To u nas złowione nielegalnie ryby się przerabia i w postaci świeżych lub mrożonych filetów oraz paluszków rybnych wysyła na rynki wielu innych krajów europejskich. Konsumenci nie są w stanie odróżnić, czy kupowane w sklepie przetwory rybne pochodzą z legalnego połowu, czy też z kłusownictwa. A policja przyznaje, że obowiązujący u nas system kontroli rybołówstwa jest nieskuteczny. Dobrym tego przykładem są sieci, które każdego roku kłusownicy bezkarnie zarzucają w morze w okolicy Juraty, prawdopodobnie na węgorze. Doskonale widać je z plaży, nikt jednak nie reaguje.

Do kłusowników coraz bardziej masowo dołączyli w ostatnich latach wędkarze uprawiający tak zwane połowy sportowo-rekreacyjne. W morze na połowy dorsza wypływa z turystami coraz większa liczba kutrów. Legalnie tę dyscyplinę sportu uprawia już około 50 tys. osób, co coraz bardziej denerwuje zawodowych rybaków. Zarzucają oni wędkarzom amatorom, że często łowią ryby niewymiarowe, oraz że przekraczają dozwolony limit dziennego połowu, czyli siedem sztuk na osobę. Tak złowione ryby trafiają do handlu, zasilając szarą strefę. Turystyka dorszowa kwitnie, ale ryb w Bałtyku już coraz mniej.

Po Bałtyku grasują też bowiem wielkie, ponad trzydziestometrowe, kutry z Danii i Szwecji. Zarzucają sieci o bardzo małych oczkach, w które wpadają także młode dorsze i inne niewymiarowe gatunki. Oficjalnie jednak są to połowy szprotów i śledzi przeznaczonych na pasze. Z tego typu dewastowaniem naszego morza Unia także sobie nie radzi. Międzynarodowa Rada Badań Morza uważa, że na wschodnim Bałtyku należy więc wprowadzić całkowity zakaz odławiania dorszy. Nie wiadomo, czy kłusownicy bardzo się nim przejmą.
Teoretycznie nielegalnemu rynkowi ryb mogłoby przeciwdziałać zastosowanie technik genetycznych. Umożliwiają one np. rozpoznanie filetów ryby sprzedawanej jako inna ryba. To nagminny proceder. Policja ocenia, że nawet do 40 proc. ryb świeżych, mrożonych, już nie mówiąc o konserwach i przetworach, ma wsad inny niż ten deklarowany na etykiecie. W ten sposób ukrywa się na przykład fakt odłowu gatunków w okresach ochronnych. Na pomoc nauki w zwalczaniu kłusownictwa nie ma jednak raczej co liczyć. Badania genetyczne są bowiem skuteczne, ale dość kosztowne. Na co dzień nikt ich więc raczej nie będzie stosował. Podobnie jak nie bada się każdej partii przetworów z wołowiny, do której masowo dodawano koninę. Badania genetyczne zastosowano dopiero wtedy, gdy wybuchła afera na skalę międzynarodową.

Reklama

Ryby bałtyckie będą więc gościć na naszych stołach coraz rzadziej. W Unii coraz częściej zastępują je te hodowane sztucznie. Szacuje się, że z akwakultury, czyli sztucznej hodowli, pochodzi już ponad 20 proc. ryb na rynku. Nawet krewetki coraz częściej są hodowane sztucznie. W Polsce, na razie, sztucznie hoduje się głównie pstrągi i karpie. Niestety, nie są to gatunki bogate w tak pożądane kwasy omega 3, w które bogate są ryby morskie.

Do czego to wszystko prowadzi? Konsumenci coraz częściej nie mają pojęcia, co naprawdę jedzą. Płacą np. bardzo drogo za dziczyznę, przekonani nie tylko do jej wysokich walorów smakowych, ale także odżywczych. Jest mniej kaloryczna, zawiera o wiele więcej białka bogatego w aminokwasy, a także witamin z grupy B oraz łatwo przyswajalnego żelaza (w mięsie z jelenia jest go pięć razy więcej niż w wieprzowinie). Walory zdrowotne dzikich zwierząt wynikają głównie z ich diety – jedzą rośliny dziko rosnące, niezawierające pestycydów ani sztucznych nawozów. Ale w naszym kraju jelenie, sarny, daniele czy strusie hoduje się już przemysłowo. W wielkich gospodarstwach, głównie na terenach popegeerowskich. Po kilkaset i więcej sztuk. Ich dieta też zapewne mocno odbiega od pierwotnej. Nie wiadomo, czy zachowały więc te walory, za które tak słono płacimy.

W rybach coraz mniej jest ryby, w jeleniu dziczyzny.