Jak twierdzi prof. Janusz Czapiński, Polska pobiła rekord już nawet nie świata, tylko ludzkości w skoku edukacyjnym dokonanym przez ledwie dwie dekady. Na czym polega ten domniemany rekord?

Przed ćwierćwieczem studiowało w Polsce około 400 tys. osób, czyli 10 proc. najzdolniejszej młodzieży i było to znacznie mniej niż na Zachodzie. Na drugim biegunie były tabuny młodzieży o najniższym stopniu wyedukowania i alfabetyzmie niekiedy na poziomie katastrofalnym. Wówczas właśnie polskie społeczeństwo postawiło na kształcenie swoich dzieci na uczelniach wyższych. Według danych Eurostatu liczba Polaków w wieku 30–34 lat z dyplomem ukończenia studiów wzrosła przez 10 ostatnich lat prawie trzykrotnie – z 14,4 proc. w 2002 r. do 40,5 proc. w 2013 r. W całej Unii Europejskiej ten wzrost wyniósł 13 proc.

Przed transformacją ustrojową połowa uczniów wybierała po podstawówce kształcenie zawodowe, a połowa szkoły kończące się maturą, przy czym uczniów w liceach było znacznie mniej niż w średnich szkołach zawodowych, czyli technikach. Tzw. egzamin dojrzałości zdawali, zgodnie z utartą tradycją, niemal wszyscy abiturienci. Około 10 proc. maturzystów podejmowało następnie studia wyższe. Dziś strumień danego rocznika dzieli się w proporcji 80:20. 4/5 absolwentów gimnazjów wybiera szkoły kończące się maturą, a reszta kończy naukę lub uczy się zawodu. 80 proc. abiturientów zdaje maturę, a studia podejmuje mniej więcej połowa statystycznego rocznika młodzieży.

Skąd wziął się ten pęd młodych ludzi na uczelnie? Można usłyszeć, że w trudnych czasach przełomu ustrojowego zebrała się „grupa mędrców” i w obawie przed skutkami bezrobocia w najmłodszym pokoleniu postanowiła opóźnić moment jego startu zawodowego poprzez wysyłanie młodzieży na kilka lat na uczelnie.

Reklama

Z całą pewnością nie był to proces wyrozumowany i zaplanowany, chociaż istotnie miał bardzo łagodzący wpływ na rynek pracy. W mojej opinii był w wielkim stopniu wynikiem presji społecznej, która przejawiała się w determinacji rodzin dążących do wykształcenia swoich dzieci. W kraju nastąpiła zmiana niemal wszystkiego i otworzyły się bramy, kiedyś przed bardzo wieloma zamknięte, a przynajmniej przymknięte. Dzięki temu studentami zostawało i nadal zostaje wielu młodych ludzi z rodzin, w których nigdy przedtem nikt nie przestąpił progu wyższej uczelni. Pęd do kształcenia oddaje przykład Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej (PZSZ) w jednym z miast prowincjonalnych, której rektor ustanowił 20-złotowe stypendia na pokrycie kosztów dojazdów studentów z okolicznych miejscowości. Mimo że to mikroskopijne wsparcie, jest przyjmowane z wdzięcznością i pokazuje stopień determinacji młodzieży i rodziców.

Efekt jest taki, że w Polsce naukę kończy niecałe 5 proc. 15-latków i jest to najniższy odsetek w Europie (w Hiszpanii sięga on 40 proc.). Wskaźnik ten pokazuje samozaparcie rodzin. Chodzi głównie o rodziców, bo kilkunastoletnie dzieci mają ograniczony wpływ i mniej myślą o wyborze własnej drogi. Przez wiele dekad licea ogólnokształcące były w Polsce szkołami dla dzieci tzw. inteligencji, a te z rodzin robotniczych i chłopskich kontynuowały naukę w technikach, żeby mieć w ręku konkretny zawód. To się zmieniło.

Wielu mówi: bardzo pięknie, ale ta wielka zmiana ilościowa sprawiła, że jakość przeciętnego absolwenta bardzo spadła.

Masowe kształcenie na poziomie wyższym miało swoje konsekwencje. Wiele szkół wyższych nie było i nadal nie jest na to przygotowanych. Kiedyś na studia szła przebrana młodzież o wysokich predyspozycjach, dziś, w kilkakrotnie liczniejszej zbiorowości studentów, siłą rozkładu statystycznego znajduje się duży odsetek osób gorzej przygotowanych, które jednak chcą studiować i nie warto tego zapału niweczyć. Uczelnie muszą więc umieć się do tej sytuacji przystosować albo zdecydować się na kształcenie wyłącznie elity. Są więc blaski i cienie, ale lepiej jest chyba tak, jak jest teraz u nas, niż gdybyśmy musieli siłą ciągnąć młodzież na studia. W Hiszpanii młodzi ludzie protestują, że nie mają pracy, a mnóstwo z nich bardzo wcześnie przestało się uczyć. Dyplom nie daje gwarancji zatrudnienia, ale stawia absolwenta w o niebo lepszej pozycji w porównaniu z kandydatem, którego najpoważniejszy atut to świadectwo gimnazjum.

Najważniejsze jest pytanie, czego chcemy uczyć. Kiedyś celem było wykształcenie następców na własną, profesorską miarę, a więc powielenie elity w procesie „reprodukcji”. To był świetny model w pracy z najzdolniejszymi, przesianymi przez sito ograniczonej edukacji licealnej oraz dość trudnych egzaminów wstępnych. Najzdolniejszy chwyta w lot i podąża dalej. Bardzo wiele badań potwierdza tezę, że człowiek średnio i mniej zdolny zachowuje się inaczej – w rezultacie skoku wymagań przeskoczy wysoko zawieszoną poprzeczkę, ale nie umie już pokonać tego, co jest poniżej. Jeśli zatem rozszerzamy, i to bardzo, krąg osób kształconych na poziomie uniwersyteckim, to musimy określić poziom wymagań końcowych. Chodzi o to, żeby nie borykać się – jak obecnie – z dość powszechnym efektem wiedzy wyspowej, czyli tym, że absolwent uczelni radzi sobie z jakąś dość trudną tematyką, ale pozostaje bezradny wobec licznych zagadnień, nawet jeśli są one mniej skomplikowane od tych, z którymi sobie radzi.

O ile wśród uczonych opinie w tej kwestii są podzielone, to studenci chcieliby mieć wyznaczony kanon wymagań możliwych do spełnienia dzięki dyplomowi. Wprawdzie uczelnia wyższa to nie fabryka produkująca towar o standardowych parametrach, tylko miejsce pozyskiwania mądrości, jednak identyfikacja tej mądrości przez powtarzanie „ucz się, a zobaczysz, jaką przyniesie to kiedyś korzyść” już młodzieży nie wystarcza. Studenci chcą wiedzieć, czego domagać się od nauczycieli i znać zdefiniowany rezultat końcowy swoich wysiłków. Wbrew obiegowym opiniom studenci wiedzą, co czynią i są na to dowody. Nie bez powodu w Uniwersytecie Warszawskim na wydział matematyczny jest trzech kandydatów na jedno miejsce, a na wydział zarządzania – jeden. Rok w rok matematykę na poziomie rozszerzonym wybiera 55 tys. maturzystów i jest to najbardziej popularny przedmiot „rozszerzony” po angielskim. Nie należy wątpić, że te osoby wiedzą, dlaczego to robią.

Nadal jednak dość często pojawia się teza o jakościowej porażce edukacyjnej minionego ćwierćwiecza.

Jest błędna. Obecny przeciętny 18-latek jest znacznie lepiej wykształcony od mojego przeciętnego rówieśnika, a miałem tyle lat w roku 1970. Ja otrzymałem na egzaminie maturalnym z matematyki pięć zadań, z których musiałem wybrać trzy. Na „trójkę” wystarczyło poprawnie rozwiązać jedno, a więc do zdania matury wystarczała znajomość 20 proc. materiału egzaminacyjnego, który był w dodatku standardowy i sztampowy. Nigdy nie było zadania: „udowodnij, że…”, a dziś jest zawsze, natomiast do zdania egzaminu potrzebna jest zaliczenie 30 proc. materiału.

>>> Czytaj cały wywiad na www.obserwatorfinansowy.pl