A za chwilę cały świat mówi o jego wiekopomnym wynalazku, a firmy na wyprzódki wyciągają karty kredytowe, aby go zdobyć.

Można odnieść wrażenie, że taki uroczy obrazek, choć nijak nieprzystający do rzeczywistości, na dobre zagnieździł się w głowach osób odpowiadających w Polsce za naukę i za nic nie chce ich opuścić. Czego najlepszym dowodem może być zestawienie efektów, z jakimi naukowcy krajów Unii Europejskiej sięgali w ciągu ostatnich siedmiu lat po pieniądze z grantów przyznawanych przez Europejską Radę ds. Badań Naukowych (ERC). Mówiąc łagodnie: nasi polscy nie odnieśli na tym polu wielkich sukcesów, żeby nie powiedzieć o kompletnej klapie.

Przez cały ten okres na 4,3 tys. grantów pieniądze na prace naukowe przyznano tylko 14. W tym roku trzem, tyle że żaden z nich nie pracuje na krajowej uczelni. Podczas kiedy np. uniwersytet w Cambridge zgarnął ponad 30 takich dofinansowań. Po 1,5–2 mln euro każde. Nie świadczy to jednak o tym, że jesteśmy naukową pustynią, a polscy uczeni powinni wrócić do szkoły podstawowej i zacząć edukację od nowa. Jest za to sygnałem, że decydenci, od których zależy organizacja szkolnictwa wyższego, muszą zrobić remanenty w swoich głowach i realnie spojrzeć na naukowy biznes.

Mówiąc w skrócie: naukowiec jest od myślenia. I wymyślania. Nie od sprzedaży swoich dokonań, a u nas właśnie tego od niego się wymaga. Na zachodnich uniwersytetach zatrudnia się całe sztaby ludzi odpowiedzialnych za papierologię niezbędną przy staraniu się o dofinansowanie, za marketing, wreszcie za sprzedaż tego, co gdzieś tam w gabinetach, laboratoriach czy bibliotekach wypracowano. Jeśli dodamy do tego, że uczelnia z takiego grantu, jak te przyznawane przez ERC, zgarnia 25 proc., będzie jasne, że takie korporacyjne podejście do nauki bardziej się wszystkim opłaca. Taki jest dziś ten świat i nawet Einstein by wymiękł, gdyby miał sam pisać wnioski o granty do Brukseli. No i umówmy się, aż tak wielu to tych Einsteinów nie mamy.

Reklama