ikona lupy />
Dziennik Gazeta Prawna
W rzeczywistości było to odwrotne przejęcie, a operacji towarzyszyła emisja akcji w trybie prawa poboru. Wszystko szło nie tak. Sąd rejestrowy we Wrocławiu słusznie zasłużył sobie na opinię najtrudniejszego. W spółce, w której zasiadałem w zarządzie, a która miała zostać głównym udziałowcem e-Kiosku, zmienił się właściciel. I jak to w korporacji w okresie zmian, wszyscy bali się wszystkich i wszystkiego.
Szczególnie trudne były chwile, gdy sąd w Warszawie już wyrejestrował eGazety, a sąd we Wrocławiu jeszcze nie zarejestrował podwyższenia kapitału. Sytuacja finansowa obu spółek systematycznie się pogarszała, jak to w nowych technologiach. Bo były one w zawieszeniu między fuzją a niezbędnymi inwestycjami. I dalsza zwłoka zaczynała być niebezpieczna.
Ale się udało. W październiku 2011 r. zarejestrowano wszystkie emisje i powstał gracz numer jeden na rynku prasy elektronicznej. Wówczas jeszcze małym, ale za to bardzo perspektywicznym. Rynek rósł i rośnie, sytuacja powoli zaczęła się poprawiać i teraz e-Kiosk jest przynoszącą dochody spółką.
Reklama
Dlaczego o tym piszę? Kilka miesięcy później, w czerwcu 2012 r. odbyło się zwyczajne walne zgromadzenie spółki, które podsumowało ów przełomowy 2011 r. No i nie otrzymałem absolutorium. Ja ani żaden inny członek zarządu czy rady nadzorczej.
Czy były jakieś szczególne powody? Był jeden. Ale nie miał on nic wspólnego z tym, co działo się w e-Kiosku. Chodziło o mój spór toczący się wokół innej spółki. Zakończył się on dwa miesiące później, podpisaliśmy ugodę. Ale niesmak pozostał.
Wszystkie tamte wydarzenia przypomniały mi się przy okazji zwyczajnego walnego zgromadzenia warszawskiej giełdy, które odbywało się 22 czerwca. Akcjonariusze zatwierdzili sprawozdania finansowe i podzielili zysk, uchwalając bardzo godziwą dywidendę. Częściowo zmienili skład rady i wybrali Sąd Giełdowy. Ale przenieśli na koniec punkty dotyczące udzielenia absolutorium członkom zarządu i rady giełdy. Z tym, że ich nie procedowali, bo ogłoszona została przerwa.
Każdy uważny obserwator rynku kapitałowego wie, co jest przyczyną takiego działania. Nie zaskoczę nikogo, pisząc, że chodzi o poprzedniego prezesa, który wcześniej był podsekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa. Sprawa zaś dotyczy śpiewających kelnerów oraz sprzedaży akcji Ciechu przez MSP w wezwaniu ogłoszonym przez Kulczyk Investments. Jest to jednak historia tocząca się w innym miejscu i w innym czasie.
Z poprzednim zarządem giełdy można było się zgadzać lub nie. Ale jednego nie można im było zarzucić. Wszyscy przyszli z rynku kapitałowego, gdzie przez wiele lat tworzyli i zarządzali nimi instytucje finansowe. Paweł Tamborski pracował dla WBK i UniCredit CAIB, Grzegorz Zawada był wcześniej w HSBC i PKO BP, zaś Karol Półtorak w Banku Handlowym i DB Securities. Wszyscy spotkali się tam z zasadami compliance, na długo zanim na naszym rynku zaczęto mówić o potrzebie ich wprowadzenia. Działalność każdego z nich była sprawdzana, monitorowana, analizowana przez zewnętrzne i wewnętrzne organy kontroli i nadzoru. W dużych bankach są oddzielne działy zajmujące się wyłącznie inwigilacją własnych dyrektorów i kierowników.
Wróćmy do absolutoriów lub ich braku. Załóżmy, że 21 lipca, po przerwie, akcjonariusze nie podejmą uchwały o skwitowaniu działalności Pawła Tamborskiego jako prezesa zarządu giełdy. I co dalej? Powstanie komisja, która oceni, czy poprzedni zarząd na koszt rynku kapitałowego jadł ośmiorniczki?
Zdaję sobie sprawę z tego, że porównywanie sytuacji przewodniczącego rady nadzorczej małej spółki notowanej na NewConnect z prezesem Giełdy Papierów Wartościowych może być potraktowane jako megalomania. Bo odpowiedzialność rady nadzorczej a odpowiedzialność zarządu to zupełnie inne sprawy. No i wielkość oraz znaczenie spółek są zupełnie różne. Niesmak jednak jest zawsze taki sam. ©?