W jednej z obserwowanych przeze mnie baniek (roboczo nazywam ją „konfederacką”, bo ta opcja mentalnie tu dominuje, ale liczebną przewagę mają osoby nie identyfikujący się oficjalnie z żadnym ugrupowaniem) widzę od środowego poranka wszystkie objawy upojenia sukcesem. Piszący tu młodzi mężczyźni – bliźniacy tych, którzy dali wygraną Trumpowi w USA - czuli się przez ostatnie miesiące, ba, całe lata wyraźnie niedowartościowani. Długo mnie to zdumiewało, bo w gronie narzekających na rzeczywistość jest potężna reprezentacja specjalistów z różnych dziedzin, zwłaszcza informatyków, czyli osób o ponadprzeciętnych dochodach i relatywnie wysokim statusie społecznym. Widać – nie samym chlebem człowiek żyje; nawet jeśli jest to chleb z szynką parmeńską i trybem boga.

Podstawowym źródłem frustracji ww. bańki jest „trwająca w świecie zachodnim ekspansja lewactwa”. Przekonanie o tym, że „czerwoni, zieloni i tęczowi zamierzają narzucić nam wszystkim swoje patologiczne zasady”, podziela bardzo duża grupa młodych specjalistów, ale też docenianych w ostatnim czasie (przynajmniej finansowo) robotników, nie tylko przemysłowych. Można ich nazwać młodymi ultrakonserwatystami, bo w ich mniemaniu dokonujące się w ostatnich dekadach (oczywiście - pod wpływem „lewactwa”) zmiany w społeczeństwach Zachodu, związane m.in. z emancypacją kobiet i ich rosnącymi aspiracjami, ale też z promowaniem różnorodności i zrównoważonego rozwoju, eliminowaniem agresywnego stylu prowadzenia biznesu, zarządzania i ostrej konkurencji, forsowaniem przywództwa polegającego na wspieraniu, a nie dozorze i batożeniu – „prowadzą do upadku zachodniej cywilizacji”. A szczególnie Europy. I to w sensie całkiem dosłownym.

  • Czemu mamy najniższą w dziejach dzietność i rekordową zapaść demograficzną? Przez lewactwo: „kobietom się w d… poprzewracało i chcą robić kariery, zamiast rodzić”.
  • Czemu kraje Unii są tak mało innowacyjne? Przez lewactwo: „mamy świat bab i bezjajecznych ciamciaramci, w którym nikogo nie wolno oceniać, a zwycięzcą zostaje się za sam udział w wyścigu; to jak to może motywować do prawdziwych zwycięstw i podbojów?”
  • Europa traci konkurencyjność? Przez lewactwo: „zrównoważony rozwój to mrzonka, bo równowaga to stagnacja”).

O czym marzą młodzi mężczyźni (w świecie Trumpa)

Z prowadzonych w ostatnich latach badań (w Polsce m.in. IRCenter, Kantar Polska i Adres:Media - „Looking At The Man. Mężczyźni o mężczyznach”) wynika, że:

  • ultratradycjonalistyczne podejście do relacji z kobietami nie dominuje wśród 60+, lecz w najmłodszych grupach mężczyzn: aż 44 procent męskich zetek uważa, że istnieją zawody, w których kobiety nie dadzą sobie rady (wśród seniorów 20 proc.); aż 38 proc. męskich igreków sądzi, że „mężczyźni są od polowania, a kobiety od dbania o ognisko domowe” (wśród seniorów – tylko kilkanaście procent).
  • aż dwie trzecie męskich zetek uważa, że kobiety dostają dziś dużo więcej wsparcia niż mężczyźni (wśród seniorów pogląd ten podziela tylko 24 proc. mężczyzn). Postulaty feministek popiera 61 proc. mężczyzn 55+ i tylko jedna trzecia męskich zetek
  • rok temu w grupie wiekowej 18-29 lat wśród mężczyzn wygrała Konfederacja (26,3 proc.), która wśród kobiet w tym wieku była na szarym końcu (6,3 proc.); dziewczyny głosowały na KO oraz Lewicę; tę drugą chłopacy omijają szerokim łukiem – utożsamiając ją z „lewactwem”, czyli – ich zdaniem - całym złem tego świata; wrzucają do tego wora m.in. wszystkie idee unijne, z zielonym ładem i ESG na czele
  • mężczyźni znacznie rzadziej niż kiedyś określają się jako „prezesi” i „fajterzy”, a zdecydowanie częściej jako „przyjaciele”, równocześnie rośnie grono mężczyzn, zwłaszcza młodych, których ta zmiana frustruje – widzą siebie w roli fighterów, ale w świecie „zrównoważonego rozwoju i zabijania naturalnej konkurencji” nie mają się jak wykazać (zostają im mecze futbolowe i hokejowe oraz walki MMA)
  • kluczowe dla mężczyzn wartości to: szczerość, autentyczność, uczciwość i godność, ale w równym stopniu: ambicja, samorozwój, docenienie
  • jako źródło swego szczęścia większość mężczyzn wskazuje: miłość, spełnienie, wzajemne zrozumienie, poczucie bezpieczeństwa, intymność relacji – ale za sprawą ekonomicznej emancypacji kobiet, ich rosnących aspiracji oraz luki edukacyjnej mocno zmalał odsetek młodych mężczyzn doświadczających ww. uczuć; mamy rekordowo mało związków, formalnych i nieformalnych, co wywołuje frustrację
  • większość młodych mężczyzn przyznaje, że „czują się bardzo samotni w swoich zmaganiach i stają przed pytaniami, lękami i osobistymi demonami”, nie mając pewności, że „to, jak się realizują w życiu, nadal ma sens”.

I nagle pojawia się 78-latek i swym spektakularnym zwycięstwem nad tym, co uważają za uosobienie zła, przywraca im ten sens. A w każdym razie – poczucie Sensu. Oraz nadzieję, że „lewactwo zostanie zmiecione i świat będzie znów taki, jak dawniej”.

Świat według Trumpa, czyli wilki i jagnięta

Świat według Trumpa nie jest (bo nigdy nie był) światem zrównoważonego rozwoju, tworzenia synergii i układów win-win, w ramach których wszyscy w jakiś sposób wygrywają – dzięki harmonijnej współpracy. Świat 78-letniego zwycięzcy amerykańskich wyborów jest światem odwiecznej i nigdy nie ustającej bellum omnium contra omnes – wojny każdego z każdym (a la Thomas Hobbes), w której mogą wygrać tylko najbardziej brutalne wilki, a jagnięta, jak to jagnięta – nie służą do głaskania, no chyba że po to, żeby lepiej smakowały w czasie ich pożerania. Trump ma się za wilka, Putin jest dla niego wilkiem, Xi jest wilkiem, Kim Dzong Un jest wilkiem. Ich autorytet jest autorytetem wprost proporcjonalnym do ostrości posiadanych kłów, siekaczy i pazurów. Reszta się w zasadzie nie liczy. Wartości? Gdzie je ulokować w rzeczywistości, w której wszystko jest dealem: podlega negocjacjom i transakcjom między silnymi i wśród silnych? Wszystko wskazuje na to, że Zełeński jest dla Trumpa jagnięciem.

A Europa? Europa jest rywalem, groźnym konkurentem, a nie istotnym partnerem i sojusznikiem USA współtworzącym świat wartości Zachodu. W świecie Trumpa, w którym podejście do zysku jest zerojedynkowe (ktoś zyskuje, to znaczy, że ktoś MUSI STRACIĆ) konkurent może liczyć tylko na jedno: wojnę handlową, w której priorytetem jest wąsko rozumiany „interes Ameryki i Amerykanów”.

Nie zamierzam tu snuć rozważań o potencjalnych geopolitycznych i makroekonomicznych konsekwencjach takiego podejściach – to temat na zupełnie inną analizę; podobnych analiz ukazało się zresztą w ostatnich dniach bardzo wiele. Dziś skupię się na tym, od czego zacząłem: na klimacie, jaki tworzy to zwycięstwo, a wraz z nim sposób postrzegania i opowiadania świata oraz styl uprawiania polityki (a wcześniej biznesu). Bo ten konfrontacyjny, parawojenny styl jest w silnej kontrze do propartnerskiej narracji dominującej dotąd w USA oraz tworzącej mainstreamową opowieść w krajach Unii Europejskiej. W oczach konserwatywnych Amerykanów, ale też wielu Europejczyków - Trump jest tym SILNYM - „młotem na lewactwo” i nadzieją na „odwrócenie biegu dziejów”. A ściślej – zawrócenie.

Bo niemal identyczne nastroje – amerykańskiego egoizmu i izolacjonizmu oraz zniechęcenia lewicową postępowością polityczną i obyczajową w Europie – opanowały świat 100 lat temu; konsekwencje znamy i – niestety – nie sądzę, by ci, co tym nastrojom znów ulegają, mieli wyciągnąć jakiekolwiek lekcje z historii. Medialne bańki nie są źródłami wiedzy, lecz narzędziami umacniania ignorancji. Problem z nami, Europejczykami, Polakami, polega na tym, że niby jesteśmy tylko obserwatorami tego, co się dzieje w Ameryce, a tak naprawdę w ogromnym stopniu zależymy od Ameryki. Nie tylko w obszarze bezpieczeństwa, transferu technologii i wymiany handlowej, ale też z uwagi na trendy kreowane przez USA w globalnej gospodarce, w tym także w sposobie uprawiania biznesu i zarządzania.

Wszystko to ma wpływ za coś, co nazywamy ZACHODNIM MODELEM ŻYCIA. Jego europejski wariant, o którym my, Polacy, zawsze marzyliśmy i który stał się naszym udziałem dopiero niedawno, został właśnie wystawiony na wielką próbę siły. Czy ją przetrwa?

Jaki przedsiębiorca, jaki menedżer: Trump kontra ESG

Pod wpływem takich ludzi, jak Trump, ale też lokalnych i regionalnych antymiękiszonów, wyrosła nam w Europie, także w Polsce, potężna grupa młodych, przede wszystkim mężczyzn, odrzucających fundamentalne zmiany cywilizacyjne, społeczne i gospodarcze wynikające z konsensusu wypracowanego przez dotychczasowe elity i większość poprzednich pokoleń, a spisane w postaci unijnych traktatów, dyrektyw i rozporządzeń.

Kontestatorzy są zwolennikami nie tylko konserwatywnych i ultrakonserwatywnych porządków społecznych, ale i ultrawolnościowych rozwiązań w obszarze gospodarki. Świetnie nadawaliby się na pielgrzymów, którzy przybyli do Ameryki na pokładzie Mayflowera. Łączy ich pogląd wyjęty z epoki Reagana i Thatcher, że w świecie biznesu nie ma miejsca na nic innego, niż szukanie zysku i przewag konkurencyjnych za wszelką cenę, a w zarzadzaniu nie ma marginesu na słabość, by nie rzec – bycie miękiszonem. Jedyną opcją jest bycie twardzielem. Stoi to w silnej opozycji do idei kryjącej się za unijną dyrektywą CSRD i całym ruchem ESG (Ekologiczność – Społeczność – Gospodarność – tak to tłumaczą na nasze). Co ciekawe i zarazem symboliczne, polski parlament zaczął prace nad wcieleniem w życie tej dyrektywy w przeddzień triumfu Trumpa.

Mówiąc obrazowo: my tu sobie, kraj po kraju, układamy swój europejski świat pod dyktando i dla dobra jagniąt stanowiących przecież zdecydowaną większość ludzkości, a na czele Ameryki, też zarządzanej dotąd przez jagnięta, stanął tanecznie boksujący "lewactwo" 78-latek o mentalności wilka-celebryty.

Oczywiście, Amerykanie, zwłaszcza w globalnych korpo, też jak najęci gadają o ESG, szacunku dla środowiska i każdego pracownika, o liderach wspierających, o współpracy, różnorodności, równości i win-win wynikającym z efektu synergii. Ale – kto był, ten wie - tamtejsze realia biznesu i rynku pracy, wynikające z jednej strony z braku wielu regulacji (zabezpieczeń wzmacniających pozycję pracownika), a z drugiej – ze stałego przyrostu ludności (przyzwoita dzietność + mocno dodatnie saldo migracji), są zdecydowanie inne niż w Europie.

Gospodarki (i budżety) większości krajów UE cierpią z powodu zmian demograficznych: starzenia się społeczeństw i niskiej dzietności, czego konsekwencją jest deficyt pracowników. Według Eurostatu, pracuje już ponad 75 proc. mieszkańców UE w wieku 20-64 lat, najwięcej od chwili gromadzenia danych, bezrobotni stanowią poniżej 6 proc. (co jest także rekordem), a mimo to ponad 3 proc. wszystkich miejsc pracy pozostaje nieobsadzonych. Mowa tu o 6 milionach wakatów, z czego 2 mln w Niemczech. To rzutuje też silnie na sytuację w Polsce – bogatsze kraje wciąż wysysają nam dziesiątki tysięcy ludzi - w sytuacji, gdy obfite jeszcze niedawno źródło kadr błyskawicznie wysycha.

Z opisywanego przeze mnie tutaj niedawno raportu Polskiego Instytutu Ekonomicznego („Konsekwencje zmian demograficznych dla podaży pracy w Polsce”) wynika, że jeśli w najbliższej dekadzie utrzymają się kluczowe wskaźniki demograficzne, w tym saldo migracji, to do 2035 r. polski rynek pracy zmniejszy się o 2,1 mln osób. Stracimy w ten sposób co ósmego pracownika – a skutki dla gospodarki mogą być tragiczne.

Już dziś blisko połowa przedsiębiorców (w niektórych branżach większość) sygnalizuje braki kadrowe i trudności w ich zapełnieniu. W samym budownictwie brakuje ponad 100 tys. osób. W przemyśle skala potrzeb jest podobna – a w perspektywie dekady z obu tych branż zniknie z przyczyn demograficznych PÓŁ MILIONA LUDZI! A może być jeszcze gorzej. W swym najnowszym tygodniku PIE zwraca uwagę, że w ostatnich latach wzrost gospodarczy ratowali nam cudzoziemcy, w ponad dwóch trzecich – Ukraińcy. Nasze budownictwo bez nich byłoby dawno w głębokiej zapaści. Przemysł wcale nie miałby się lepiej.

Spójrzcie na najnowsze dane PIE (badanie MIK, za październik 2024 r.):

  • 23 proc. firm w Polsce deklaruje, że zatrudnia pracowników z Ukrainy, a aż 28 proc. ma doświadczenie w ich zatrudnianiu (zatrudnia obecnie i/lub zatrudniało w przeszłości)
  • Zdecydowanie najczęściej Ukraińców zatrudniają firmy z branży produkcyjnej (41 proc.) i budowlanej (24 proc.), a potem handlowe (16 proc.), z branży TSL (17 proc.) i usługowe (18 proc.).
  • Widać odpływ ukraińskich pracowników w wyniku wojny oraz przemieszczania się części z nich na Zachód. W budownictwie doświadczyło tego 9 proc. firm. Natomiast przemysł wciąż ratuje sytuację kadrową stale zwiększając zatrudnienie cudzoziemców, w tym Ukraińców.

Pytanie: co się stanie, kiedy – po wpływem różnych scenariuszy – 700 tys. ludzi wyjedzie z Polski, by odbudowywać Ukrainę, albo też zdecyduje się wybrać coraz lepszą ofertę któregoś z krajów zachodnich (Niemcy mają teraz zadyszkę, ale kiedyś znów ruszą…)?

Piszę o tym tak szeroko, bo opijający od środy sukces „samca alfa” młodzieńcy (i nie tylko), którzy wróżą „odwrót świata Zachodu od ESG, dętego równouprawnienia i innych głupot”, będą musieli (w przeciwieństwie do Trumpa, ale tylko do czasu) zmierzyć się z realiami współczesnego świata. A skutkiem opisanych wyżej zmian demograficznych jest nie tylko deficyt pracowników, ale i mentalna rewolucja w ich traktowaniu przez obecnych i potencjalnych pracodawców i ich menedżerów. Powszechny dotąd w Polsce folwarczny model zarządzania, w którym pracownik jest raczej przedmiotem niż podmiotem, ewoluował w kierunku bardziej partnerskiego, eliminując kolejno dotychczasowych szefów-despotów, a promując nowy typ przywództwa: wspierającego i empatycznego lidera. Czyli kogoś odległego od Trumpa o galaktyki.

Ten ciekawy proces zachodzi nie dlatego, że narzuciło nam go „unijne lewactwo”, tylko za sprawą – jakże kochanej przez ultrakonserwatywnych ultraliberałów - niewidzialnej ręki rynku. Owszem, UE propaguje to podejście i wciela w życie swymi regulacjami, ale to fakt, że z przyczyn demograficznych pracodawcy mają coraz bardziej ograniczony dostęp do młodych kadr, zmusza firmy do prowadzenia pionierskich rekrutacji wśród kobiet w nieoczywistych dotąd sektorach i zawodach, do przeproszenia się z 50+, do otwarcia na osoby z niepełnosprawnościami, do budowania zespołów nie tylko wielopokoleniowych, ale i wielokulturowych i wieloetnicznych. I niezadowolone z tego ultrakonserwatywne samce alfa muszą z tym żyć.

Nawet jeśli Trump obudził w środę pewne nadzieje (wedle narracji z innych baniek: demony), to będą się one musiały zderzyć z realiami i prawami rynku.

Biznes i praca pod presją Trumpa i faktów

Andrzej Kubisiak, wicedyrektor PIE, po debacie w Kanale Zero zapytał wczoraj na Linekdin: Czy rzeczywiście mamy "rynek pracownika"? Przypomniał, że wedle badań NBP - 45 proc. firm deklaruje wolne i nieobsadzone miejsca pracy, ale jednocześnie – wedle GUS (BAEL) średni czas poszukiwania pracy przez bezrobotnych wynosi 7 miesięcy (u 50+ - blisko rok!), zaś mediana wynagrodzeń w mikrofirmach (zatrudniających do 10 osób) jest na poziomie płacy minimalnej. Czyli przynajmniej połowa ludzi zarabia tam 4300 zł brutto lub mniej. Na tej podstawie wiceszef PIE stwierdził, że "nie istnieje coś takiego, jak rynek pracownika", bo w rzeczywistości to pracodawca zazwyczaj dyktuje warunki, oferując możliwości zatrudnienia. We wspomnianej debacie nie spotkało się to ze specjalną aprobatą w studio czy w komentarzach obserwujących.

Odpowiedziałem, że wszystko zależy: od branży, zawodu, stanowiska, a przede wszystkim miejsca. Rynek pracownika może być w Krakowie czy Warszawie, ale niekoniecznie we Włocławku, a tym bardziej we wschodniej Polsce powiatowej. Możemy o nim mówić w niektórych korpo, ale raczej nie w folwarcznej wciąż kulturze wielu mikrofirm działających z dala od metropolii, z kiepskim dojazdem - wykluczenie komunikacyjne pracowników wzmacnia pracodawców. Pewne grupy specjalistów i wykwalifikowanych robotników mają na rynku przewagę nad pracodawcami - to tacy pracownicy, zmieniając robotę, uzyskują podwyżki za sprawą których nam wszystkim statystycznie rośnie realne wynagrodzenie.

Dosłownie w trakcie naszej dyskusji prof. Ewa Flaszyńska, szefowa departamentu rynku pracy w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, przywołała wyniki świeżutko opublikowanego „Barometru zawodów 2025”, czyli ogólnopolskiego badania przeprowadzonego na zlecenie resortu przez Wojewódzki Urząd Pracy w Krakowie. Podstawowe wnioski w perspektywie 2025 r. na poziomie kraju są następujące:

  • 23 zawody uznano za deficytowe
  • 145 zawodów zakwalifikowano do zrównoważonych
  • nie wskazano zawodów nadwyżkowych.

Braki kadrowe w 2025 r. wystąpią w tych zawodach:

  • dekarze i blacharze budowlani (w trwałym deficycie)
  • monterzy instalacji budowlanych
  • murarze i tynkarze
  • operatorzy i mechanicy sprzętu do robót ziemnych
  • robotnicy budowlani
  • lekarze
  • opiekunowie osoby starszej lub niepełnosprawnej
  • pielęgniarki i położne
  • psycholodzy i psychoterapeuci
  • elektrycy, elektromechanicy i elektromonterzy
  • spawacze
  • kierowcy autobusów
  • kierowcy samochodów ciężarowych i ciągników siodłowych
  • magazynierzy
  • mechanicy pojazdów samochodowych
  • nauczyciele praktycznej nauki zawodu
  • nauczyciele przedmiotów ogólnokształcących
  • nauczyciele przedmiotów zawodowych
  • nauczyciele przedszkoli
  • nauczyciele szkół specjalnych i oddziałów integracyjnych
  • pracownicy ds. rachunkowości i księgowości
  • samodzielni księgowi
  • pracownicy służb mundurowych.

Powtórzę: badanie NIE WYKAZAŁO ISTNIENIA ŻADNYCH ZAWODÓW NADWYŻKOWYCH. Wszyscy miłośnicy dawnych porządków, upojeni sukcesem walczącego z „lewactwem” samca alfa, będą musieli w końcu odstawić kieliszki i zmierzyć się z rzeczywistością – taką, jaka ona jest. Wróżę im ciężkiego kaca. Nawet w „świecie Trumpa” odwrót od idei kryjących się za ESG&co. wydaje się niemożliwy.

Przynajmniej u nas, na – nomen omen – Starym Kontynencie, kobiety i rzekomo zniewieściali faceci nadal będą rumakować – z wiarą, że to właśnie ludzkie podejście da Europie przewagę konkurencyjną, a docelowo – globalne zwycięstwo.