"Świat się skończy już pojutrze!” – w ten sposób zazwyczaj można streścić nagłówki artykułów referujących ustalenia IPCC, czyli Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu. Jednak w kwietniu 2022 r., gdy światło dzienne ujrzał nowy raport IPCC, który mówił, że w latach 2010–2019 ludzkość emitowała do atmosfery najwięcej CO2 w swojej historii, było inaczej. Częstotliwość dramatycznych nagłówków jakby spadła. Mimo że sekretarz generalny ONZ António Guterres przestrzegał, że „jeśli rządy nie zrewidują swojej polityki energetycznej, świat nie będzie nadawał się do zamieszkania”. Dorzucał do tego tradycyjną litanię tragicznych skutków zmian klimatu: „bezprecedensowe fale upałów, przerażające burze, powszechne niedobory wody oraz wyginięcie miliona gatunków roślin i zwierząt”. Jednak zmiany klimatu poległy w medialnym starciu z inwazją Rosji na Ukrainę. Do tego stopnia, że zdezorientowana Unia Europejska – w ramach walki z kryzysem energetycznym – pozwoliła nawet krajom członkowskim na zwiększenie zużycia węgla i ropy.
Czy to oznacza, że jesteśmy świadkami przełożenia politycznej wajchy – z trybu „poświęćmy nasz dobrobyt, by ratować przyszłe pokolenia” na tryb „ratujmy, co się da”? Nie. To tylko pozory. Polityka klimatyczna wciąż jest realizowana. A wojna i pandemia są z nią w jednej drużynie. Wszystkie te zjawiska od zwykłego obywatela wymagają bowiem poświęceń i fundują mu w praktyce degrowth. A w najlepszym razie zero growth.

Nauki pandemiczne

W listopadzie 2019 r. pisałem w DGP, że zero growth to ruch „uznający dalsze podbijanie wzrostu gospodarczego za zjawisko niepożądane”. Podkreślałem, że degrowth jest „jeszcze bardziej radykalny, głosi, że należy nie tylko zrezygnować z dalszego zwiększania PKB, lecz także je zredukować” („Ekonomia jaskiniowa”, DGP nr 231z 29 listopada 2019 r.). Niektórzy zwolennicy tych koncepcji przekonywali, że nie muszą one oznaczać spadku jakości naszego życia. Że nie chodzi o ascezę, lecz o prze organizowanie procesu produkcji i dystrybucji bogactwa w zrównoważony sposób.
Reklama
Równolegle popularność w kręgach akademickich i politycznych zdobywała teoria etyczna zwana limitarianizmem. Zakłada ona, że – jak lapidarnie ujął to lewicujący publicysta „The Guardian” George Monbiot – „istnieje granica ubóstwa, poniżej której nikt nie powinien spaść, oraz granica bogactwa, której nikt nie powinien przekroczyć”. W 2016 r. Europejska Rada ds. Badań Naukowych przyznała nawet 2 mln euro grantu na pięć lat duńskiej filozofce i ekonomistce Ingrid A.M. Robeyns na dopracowanie tej koncepcji w taki sposób, by mogła stanowić teoretyczną podbudowę i uzasadnienie polityk publicznych. Robyens uważa bogactwo za niemoralne i proponuje uregulowanie limitu dochodu i majątku.
Wirus SARS-CoV-2 i związane z nim lockdowny sprawiły, że w 2020 r. mieliśmy do czynienia z realnym globalnym degrowth. Dynamika wzrostu PKB światowych gospodarek była ujemna – wyniosła -3,27 proc. (o 5,89 pkt proc. mniej niż w 2019 r.). No i nie wyszło nam to na dobre. Nie staliśmy się szczęśliwsi. Prędzej straumatyzowani. A efekty dla poziomu życia okazały się tragiczne, zwłaszcza w najbiedniejszych regionach Ziemi.
Można więc było podejrzewać, że degrowth i zero growth przejdą do lamusa jako przykłady intelektualnej blagi. Nie przeszły, a niektórzy zapałali do tych idei jeszcze większym entuzjazmem. W grudniu 2020 r. Renee Cho, publicystka portalu Columbia Climate School, postanowiła wykorzystać chwilowy paraliż konsumpcjonizmu na przypomnienie światu, jak bardzo nasz zakupoholizm szkodzi klimatowi. „Podczas gdy wielkie koncerny naftowe, jak ExxonMobil, Shell, BP i Chevron, są największymi emitentami gazów cieplarnianych, my, konsumenci, jesteśmy współwinni. Żądamy produktów i energii wytwarzanej z dostarczanych przez nie paliw kopalnych” – tłumaczyła Cho. Jej zdaniem COVID-19 pokazał nam, że „można żyć szczęśliwiej, prościej i mniej materialistycznie”. Powinniśmy więc wyrzec się starych nawyków i skoncentrować na kupowaniu produktów wyłącznie niezbędnych, najlepiej używanych i o niskim śladzie węglowym. Problemem jest co prawda to – uważa Cho – że urządzenia są dzisiaj projektowane tak, by przestały działać po kilku miesiącach i nie nadawały się do naprawy. Ale tu dobrym pomysłem byłoby wprowadzenie regulacji zwiększających zdolność konsumentów do samodzielnego reperowania pralek, aut i smartfonów. Jak Cho wyobraża sobie naprawę domowymi metodami uszkodzonego układu scalonego? Nie wiadomo.
W dość podobnym tonie pisze wspomniany już Monbiot. Pod koniec zeszłego roku na łamach „The Guardian” opublikował esej „Kapitalizm zabija planetę”, w którym przekonywał, że regulacje – jak zakaz plastikowych słomek – są potrzebne, ale jeśli skoncentrujemy się na takich niuansach, to umknie nam istota problemu. Nie naprawimy klimatu bez głębokiej reformy systemu, polegającej na narzuceniu zamożnym wysokich podatków, które „przełamałyby spiralę akumulacji i redystrybuowałyby bogactwa zgromadzone przez niewielu”.
Ciekawy jest też sposób redystrybucji proponowany przez Monbiota. Oto na Ziemi „nie ma wystarczająco dużo (...) przestrzeni, by każdy mógł cieszyć się prywatnym luksusem”, ale „jest jej wystarczająco dużo, by zapewnić każdemu publiczny luksus: wspaniałe parki, szpitale, baseny, galerie sztuki, korty tenisowe i systemy transportowe, place zabaw i domy kultury. Każdy z nas powinien mieć swoje małe domeny – prywatną wystarczalność – ale kiedy chcemy rozwinąć skrzydła, moglibyśmy to zrobić bez zagarniania zasobów innych ludzi”. Brzmi znajomo? Taki cukierkowy komunizm narodził się w umyśle Monbiota, gdy kolejne miliony ludzi w wyniku pandemicznego zamrożenia wpadały w skrajną biedę. Według Banku Światowego do końca 2021 r. COVID-19 globalnie zwiększył grono takich ludzi o 150 mln.

Więcej ręcznego sterowania

Napaść Rosji na Ukrainę przewartościowała polityki publiczne państw Zachodu, a z anty wzrostowymi ideami zrobiła to, czego nie udało się dokonać pandemii: pogrzebała je. Znów zajrzał nam głęboko w oczy kryzys gospodarczy. Tym razem zapewne poważniejszy, bo będący wynikiem zarówno wojny, jak i inflacji spowodowanej m.in. dodrukiem pieniądza w ramach walki z gospodarczymi skutkami COVID-19. Znów będziemy ćwiczyć się w przymusowym ascetyzmie, tyle że tym razem nie wiadomo jak długo. Wojny nie zakończy „wynalezienie szczepionki”, bo na nią lekarstwem jest tylko upadek Putina. Kresu inflacji nie położą kosmetyczne podwyżki stóp procentowych. (W latach 1979–1981 Paul Volcker, ówczesny szef FED, zwalczał inflację w USA, podnosząc stopy do poziomu aż 20 proc.). Skoro czynniki zewnętrzne skłaniają nas do tak dużych wyrzeczeń, to dlaczego mielibyśmy robić z siebie jeszcze większych męczenników na własne życzenie? Nawet Unia Europejska, znajdująca się dotychczas w klimatycznej awangardzie, dzisiaj dopuszcza, by państwa członkowskie w odpowiedzi na kryzys energetyczny zwiększały udział węgla w miksie. Przymknięcie oka na energię z brudnych kopalin to prawdopodobnie wyraz tymczasowej desperacji. Eurokraci gaszą pożar, którzy sami wywołali, uzależniając się od dostaw gazu z Rosji. UE tkwiła dotąd w energetycznej schizofrenii, ale obecnie nie ma już na nią miejsca. Transformacja energetyczna oparta na celach klimatycznych i realizowana metodami nakazowymi w końcu przyśpieszy, a nie spowolni. Trwający kryzys – podobnie jak pandemia – jest okazją do przetestowania takich metod. Bruksela zaproponowała niedawno, by od 1 sierpnia 2022 r. do 31 marca 2023 r. państwa członkowskie dobrowolnie ograniczyły zużycie gazu o 15 proc. Plan przedstawiony przez Komisję Europejską dawałby jej też możliwość ogłoszenia unijnego stanu ostrzegawczego w sprawie bezpieczeństwa dostaw i nałożenia obowiązkowej redukcji zapotrzebowania na gaz we wszystkich krajach członkowskich (decyzja w tej sprawie zapadałaby większością głosów na wniosek KE lub pięciu krajów). Wprawdzie redukcje nie będą obowiązkowe, ale trudno zagwarantować, że w przyszłości nie pojawią się mechanizmy pozwalające wprowadzać takie wymogi bez zgody wszystkich zainteresowanych. Zwłaszcza że niektórzy liderzy europejscy – jak prezydent Francji Emmanuel Macron – opowiadają się za zniesieniem zasady jednomyślności w decyzjach Rady UE.

Treść całego artykułu przeczytasz w Magazynie Dziennika Gazety Prawnej i na e-DGP.